Stowarzyszenie przyjaciół Seminci

Rytuał jest zawsze taki sam. Krąży się wąskimi uliczkami pomiędzy Olid Melia, gdzie główna recepcja, a Teatro Calderon, pryncypalnym kinem festiwalowym. Zagląda się do Colombo, punktu zbornego, ostoi, żywicielki, matki – forma żeńska tu na miejscu, bo wszak to restauracja. Chodzi się na pierwsze projekcje. Czasem wpada do San Pedro Regalado koło Casablanki, czasem do La Crolli… Gdzieś się wreszcie – wcześniej czy później – musimy trafić. Mamy na to dziewięć długich dni. W pięknym, skwarnym słońcu październikowym – w Polsce było minus dwa, tu plus 25 – festiwal się rozpoczął. Trwa 46. Semana Internacional de Cine de Valladolid. W skrócie, trochę pieszotliwie – Seminci.

Pierwszy – cóż za niespodzianka! – objawił się Florin. Dowodzona przez Fernando Larę filmowa impreza ma taki urok, że jak ktoś tu raz dzięki niemu trafił, można się spodziewać, że – już on o to zadba – gość do stolicy prowincji Castilla y Leon powróci i będzie zapuszczał korzenie jak ci najbardziej wytrwali rezydenci, z których w większości złożone jest nasze nieformalne stowarzyszenie przyjaciół Seminci i – jak się wkrótce okaże – paelli. A jednak spotkanie na calle Angustias, tuż koło teatru Calderon było zaskoczeniem. Wyłonił się nagle w swych za dużych okularach ze słonecznej promienistości walącej prosto w oczy i przywitał tak, jakbyśmy wczoraj siedzieli do późnej nocy przy vino tinto w którejś z naszych ulubionych knajpek, tych kilku sprawdzonych, od dawna wybranych spośród trzydziestu czterech restaurantes colaboradores de la 46 Semana de Cine, tych, w których realizuje się talony festiwalowe, formę płatniczą wielce wdzięczną, bo można dziś wydać część pesetowych równoważników-substytutów, a jutro zainwestować więcej na fanaberyjne potrawy czy trunek z górnej półki.

Florin, rumuński operator filmowy (lepiej: autor zdjęć), był przed kilku laty członkiem głównego jury valladolidzkiego festiwalu, ale poważny artysta, wówczas jeszcze rektor szkoły filmowej w Bukareszcie, od razu okazał się uroczym kompanem i dyskutantem o guście zadziwiająco zbliżonym do wartościowań północnego – wobec Rumunii – brata w komunie (no, w Układzie Warszawskim). Najpierw musiało paść pytanie o Danę, rodaczkę filmowca, podporę grupy nieformalnej, rezydentkę najwytrwalszą, jubilatkę zjawiającą się pod kastylijskim niebem na święcie kina po raz – daj Boże! – dziesiąty. – Jest, gdzieś już jest, chodźmy na seans, a ją spotkamy – rzece Florin i się nie myli.

Jak większość krytyków akredytowanych na festiwalu, siedzi jak zwykle w pierwszych rzędach imponującego, odnowionego dwa lata temu teatru na 700 miejsc. Pełniusieńkiego, co w Valladolid jest tradycją i co nie zaskakuje gdy widzi się monstrualne kolejki przed kinem ludzi wierzących do końca, że zdobędą ostatnie bilety sprzedawane w kasach. Po przywitaniach już nie ma czasu na pogadanie. Charakterystyczna czołówka festiwalowa z kamerą, która animacyjnie składa się na naszych oczach w całość z części – z widelcy, nożyczek, maszynki do mięsa i sprzętów innych przedziwnych – wieści pierwsze filmowe przeżycia.

W przerwie między projekcjami wyskok na kawę, rzecz jasna do Colombo. – Ruszyć się nie można – uszczypliwie żartuje Dana – wejdę gdzieś i wszędzie pytają, a gdzie jest El Polaco? Ale i ją i nieobecnego tu ze trzy lata Florina ubrany w biały kitel Alfredo wita kordialnie. Alfredo! Kelner, przyjaciel całej ludzkości, w kołyszącym, marynarskim rytmie wytrwale kursujący od rana do późnej nocy pomiędzy kuchnią a stolikami klientów, podpowiadający co wybrać z wypisanego jego ręką menu de la dia, zmieniający papierowe obrusy, podsuwający pupilom większą niż zwyczaje przewidują karafkę z winem, wykrzykujacy w polską stronę podgrupy: – Amigo! Za lustrem baru nasze zdjęcie sprzed dwóch lat, przecież nie wyciągnięte na okazję kolejnej edycji festiwalu – trochę już sfatygowne, pożółkłe. Przy barze nowa młoda twarz – Rachel, okaże się. Ale zaraz przyjdą starzy znajomi, zaraz pojawi się matka dzieciom, utrzymująca wciąż ślady wielkiej urody Nieves (- Jak brunetka ze słonecznej Hiszpanii może nosić imię Śnieg? – zastanawia się rumuńska koleżanka), zaraz dotrze imiennik Andres i sam patron Fermin. Z wszystkimi trzeba się ucałować, poklepać po plecach, wysłuchać sakramentalnego: Que tal? – Jak się masz? Restaurację prowadzi rodzina. Nas przysposobiono, wyawansowano na jej honorowych członków. Chyba szczerze oczekiwanych.

Gdy wychodzimy z kolejnej pojekcji, małe narzekania dwójki Rumunów na The Claim (Skaraga) Michaela Winterbotttoma, tego od Wonderlandu I Want You, idą precz. – Po hiszpańskim Solo mia, tamten film to arcydzieło – mówi Florin, który pierwotnie chwalił zimny (dosłownie! – wszystko dzieje się w okowach mrozu i śniegu), wysublimowany western jedynie za zdjęcia i miał jako fachowiec oko, bo Alwin Kuchler dostał na koniec festiwalu Premio a la Mejor Direccion de Fotografia (chyba nie trzeba tłumaczyć?). Dana zdegustowana manierycznym studium chorej miłości z obrazu hiszpańskiego debiutanta Javiera Balaguery, też woli sobie przypomnieć uroki zaskakujaco odmienionej Milli Jovovich, jednej z kobiet poranionych przez Dillona, głównego bohatera brytyjsko-kanadyjskiego filmu i już bardziej zdecydowanie zgadza się z opinią jedynego przedstawiciela innej nacji przy stoliku, że kreacja Nastassji Kinski w roli umierającej matki córki Dillona była porażająca i może być zwrotem w karierze aktorki użyczającej do niedawna swej pięknej buzi na opakowanie mydła i niczym więcej się nie wyróżniajacej, osobliwie w kręgach X Muzy.

Takie dyskusje po kolejnych projekcjach powracają – w zależności gdzie bliżej od ktoregoś z kin – do stolika w Colombo, na wysokie stołki Meson San Pedro Regalado, do baru w La Crolli – Kreolce, wykwintnej restauracji prowadzonej przez innego przyjaciela – Paco, który dumnie pokazuje, że artykuł z Kuriera Lubelskiego, chociaż nikt mu nigdy nie przetłumaczył go na hiszpański, został oprawiony i wisi w jednej z wysmakowanych, pięknych sal i z wdzięczności od razu pyta: – A zjesz percebes? Zjecie? – poprawia się. – O, nie! – krzyczy powstrzymująca ruchy antyrobaczkowe Dana, z którą rok wcześniej w kreolskiej atmosferze (z artystowskimi dobawkami wystroju pełnego starych afiszy teatralnych i operowych, zdjęć goszczących tu gwiazd, wycinków z gazet) wydawaliśmy z gestem w ostatni dzień festiwalu resztę żywieniowych talonów, a Paco uznał, że i ona powinna wielbić te pioruńsko drogie mariscos, żyjątka morskie, które są po prostu trudnymi do wyłowienia jamochłonami. Nie zjadła ani jednego.

Florin nie otrzymał zaproszenia na cały festiwal, wzywają go też do domu obowiązki wiceprezydenta Związku Filmowcow Rumunii. W ramach narodowej równowagi zmienia go wkrótce Magda, festiwalowa wyjadaczka wędrująca od Moskwy po Cannes, od San Sebasian po nasz Kraków. Zapamiętała spod Sukiennic naszą narodową potrawę. – Fasolka po bretońsku – wypala bez zająknięcia. Dana, osoba niezwykła, która w kilka lat nauczyła się hiszpańskiego tak dobrze, że jako przewodnicząca jury FIPRESCI w 1998 czy 1999 roku udzielała wywiadu dla TVE (Espanola), najwyraźniej nie wielbi koleżanki po piórze i chyba się cieszy, że już tak stricte tego zawodu nie uprawia, bo rzuciła się w wir pracy naukowej i próbuje – bić się w piersi, bezskutecznie! – zamawiać tekst o wpływie polskiego teatru na film do uniwersyteckiego wydawnictwa przez nią redagowanego.

Ale oprócz Magdy, którą niecnie wymanewrowywuje się ze spotkań towarzyskich, odnajdują się kolejni przyjaciele stowarzyszeni w miłości do Seminci. Daje skutek dzwonienie do rodowitych mieszkanek królewskiego grodu (stąd Filip II!) nad rzeką Pisuergą. W recepcji Hotelu Felipe IV liścik: Hi Andrej, we’re Ana, Kristina & Miriam. We got your mesage on the answering machine… Skoro znalazły wiadomość na sekretarce, to bez wątpienia urocze panie architektki (dwie, Kristina nie mówi po angielsku i jakoś nie ustaliło się czym się zajmuje), które czują miętę do kina, a raz do roku dostają przy festiwalowej okazji na jego tle istnego hopla, pojawią się lada moment na firmanencie. Wiara w to wzrasta, gdy się okazuje, że jest już na miejscu Jose Luis, dziennikarz z Saragossy (długo sądziliśmy, że jest z Toledo, a on „tylko” nazywa się Toledano Arriero), który nie tylko rytualnie fotografuje się z dziewczynami na koniec każdego festiwalu, ale zawsze dopieszcza je załatwiając wejścia na konferencje prasowe i bankiety. Te pierwsze, krytycy zagraniczni skrzętnie omijają, bo Hiszpanie mają we wzgardzie języki obce, hołubią tylko swój, a jak co przetłumaczą, to pożal się Boże. Ana czy szczupła jak Twiggy Miriam otrzymują więc wsparcie (to znaczy karty prasowe) i od międzynarodowej ekipy, a potem się dzielą wrażeniami.

W roku 2001 mają czym, bo gwiazd zagranicznych jak na lekarstwo i gdyby nie genialny Colm Meaney i piękna Kerry Condon, grający w bardzo nieudanym irlandzkim filmie How Harry Became A Tree (Jak Harry został drzewem) Serba Gorana Paskaljevica, laureata Espiega de Oro na 40.Semana de Valladolid, można by się zapłakać na śmierć i mieć jeszcze jeden przyczynek do niesprawiedliwego w sumie twierdzenia, że ten festiwal jest hispanofilski. Miriam mniej się tym martwi. Nie może przebaczyć Paskaljecicovi utraty formy. – Jak autor Innej Ameryki, któremu tu trzy lata temu zrobiono odrębny przegląd, mógł nakręcić tak zły film jak Harry? – pyta retorycznie.

Wreszcie zjawia się też lubiana przez wszystkich Julia, którą dłużej niż zazwyczaj interesy zatrzymały w jej madryckim biurze Warner Bros. Sogefilms. Jak zwykle towarzyszy jej Carlosa, sympatyczny człek spoza branży, który jest typowym mężem swojej żony i przy kobiecym wulkanie żonglującym na przemian hiszpańskim i angielskim wygląda na nieco zagubionego, do czego przyczyniają się zapewne mniejsze zdolności lingwistyczne. Wyciągają zdjęcia z poprzedniego festiwalu, rozdają. – O, jest nasza paella w Colombo! – ktoś wykrzykuje. Tak, najwyższy czas uśmiechnąć się sączącego drinka z wódki wyborowej Fermina (właśnie z inauguracją festiwalu przyleciała osobista dostawa z Polski), czas na zamówienie paelli, tego cudownego hiszpańskiego bigosu bez kapusty, narodowej potrawy, w której na rozżółconym szafranem ryżu – jeśli to paella mixta, a taką serwują w Colombo – pysznią się mariscos: gambas – krewetki, almejas ­– małże w otwartych muszelkach, małe langostinos, obważanki pokrojonej pulpo – ośmiornicy, calamares a także kawałki pollo – kurczaka i czasem conejo – królika.

Nie jest łatwo się umówić całą grupą. 46 Seminci to 18 filmów długometrażowych i 19 krótkich w konkursie (w Sekcji Oficjalnej także trzy długie pozakonkursowe nagrodzone na innych festiwalach, jak np. The Navigators Kena Loacha), 14 długich i 27 krótkich w Punto de Encuentro (Punkt widzenia), 21 dokumentów w Tiempo de Historia (Czas historii), 15 długich metraży i 5 krótkich w retrospektywie wielkiego Luchino Viscontiego (Miriam biega uparcie na dzieła ulubionego mistrza), 6 Opowieści moralnych Erica Rohmera, 12 filmów do scenariuszy Carlosa Blanco (dla gości z zagranicy – tabula rasa), 20 animacji Antologii holendrskiej, 14 – uroczego Węgra Ferenca Cako, 15 wprawek ze szkoły filmowej w Seulu, no i 18 obrazów kina hiszpańskiego 2000/2001 w dwóch salkach kina Casablanca, gdzie przyjaciel Ismael zaklepie miejsce na najlepsze tytuły. Ufff! Nikt tego nie ogarnie. Dochodzi nizliczona ilość spotkań z twórcami, dziesiątki konferencji prasowych i – last but not least – kilka coctaili, w tym jeden obiad w ramach tradycyjnej wycieczki dla festiwalowych gości w głąb prowincji, tym razem do zamku w Medina del Campo, parku miniatur architektonicznych tylko w Hiszpanii spotykanego stylu mudejar (wpływy mauretańskie) w Olmedo i na degustację cudownych białych win w Bodegas Castelo de Medina.

Julia cieszy się, że zdążyła przyjechać na typowany powszechnie – jak sie okazało, słusznie – na laureata Złotego Kłosa duński film Italiensk for begyndere (Włoski dla początkujących) Lone Schefriga. Dana biegnie jaszcze na coś wypatrzonego okiem fachowca w Punkcie widzenia w odległym kinie Menteria, do którego większość zagraniczniaków nigdy nie zajrzało. Ana, Miriam i jej chłopak poszły do galerii w Calderone na wystawę fotografii guru kina irańskiego, koszącego nagrody na wszystkich eurpejskich festiwalach Abbasa Kiarostami. Znajomy przystojny dziennikarz z Belgradu o żeńskim imieniu (Ivica?) pyta, czy warto obejrzeć Człowieka wózków Mariusza Malca, tę niespodziankę dla wszystkich, pierwszy od lat polski film w Valladolid (tylko w Punto, a nie w Seccion Oficial, ale zawszeć) – Warto, muzykę zrobił Wojtek Waglewski. – Kto? – No, szef Voo Voo, nie znasz? Nie zna. Serb odwdzięczył się na finałowym bankiecie poznaniem – paradne! – z Mariuszem, absolwentem KUL, kiedyś członkiem Sceny Plastycznej Leszka Mądzika. Wreszcie powrotny lot do kraju odbywał się w miłym towarzystwie, a reżyser mógł sie pozachwycać otwartością hiszpańskiej publiczności. – Oni nie mają zachamowań i łapią niuanse, których nie dostrzegano nawet w Polsce – cieszył się prawdziwie.

Pozbieraliśmy się. Przeliczamy stan osobowy. Rok temu wybieraliśmy delikatesy z wielkiej paellery w szerszym gronie. Kogo brakuje? Nie ma Niemki Barbary z Mannheim, która na jakiś czas zdradziła wraz ze swymi żeńskimi miłościami Valladolid na rzecz San Sebastian, ale na 45. Seminci matka dwójki dzieci była i przywiozła sobie – cóż, taka słabostka – którąś kolejną damę serca. – Gdzie jest teraz, u licha, w Wenecji? – zastanawia się głośno Dana. Na temat tropionego telefonicznie Jose Antonia poznanego na Międzynarodowych Spotkaniach Folklorystycznych w… Lublinie pojawiła się w barze Kolumba karteczka: No esta en Valladolid. Może znalazł wreszcie robotę po studiach ukończonych na tutejszym uniwersytecie? Tak jak przed rokiem praca nie pozwoliła przybyć kolejnej fascynatce kina, ślicznej Montse poznanej za ladą Cascanueces i pamiętającej delikwenta, który co roku uparcie kupował u niej suwenirowe drobiazgi. Gdy w ramach tej sieci butików z biżuterią z całego świata zmieniła jeden na drugi, zostawiła wiadomość u koleżanek, żeby jej szukać w Krasnoludku (inne tłumaczenie: Dziadek do orzechów) w odległym krańcu miasta i tak zaiste przy pełnej przyjemności się stało.

Tym razem dołączył niespodziewanie wraz z narzeczoną syn Julii i Carlosa, szermierz, reprezentant Hiszapanii w kategorii juniorów, duma rodziców. Miriam dopuściła do towarzystwa swego chłopaka. Jest nas tyle, że w lokalu nie znaleziono odpowiednio wielkiej paellery i Alfredo musi przynieść potrawę przygotowaną na prostokątnej brytwannie czy blasze do pieczenia. I tak tego nie przejemy, chociaż dama z Madrytu pobiera trzecią dokładkę a na zestwione stoły wpływaja kolejne megakarafki czerwonego wina z własnej bodegi Colombo, delikatniutkiego trunku ulubionego przez profana z Polski, ale chwalonego i przez innych. Jutro, pojutrze się żegnamy. Czas jeszcze podzielić się wrażeniami, jakkolwiek wszyscy są zgodni, że ta edycja Seminci nie przejdzie do historii pośród tych najbardziej udanych.

– Kiedy nie ma się czym zachwycać, pamięta się drobiazgi – mówi Dana. – Florin najbardziej śmiał się na trzyminutówce Magiczna noc Szweda Pera Carlessona – zaczyna opowiadać. – Ona i on wchodzą do parku, idą nad jezioro, oczy błyszczą, dłoń sięgająca po rękę dziewczyny drży. Chłopak zdobywa się na odwagę, całuje ją i za chwilę, bezgranicznie szczęśliwy, nie wie co z sobą zrobić, znajduje kamyczek i puszcza kaczkę po wodzie. A ten kamyk – bach! – uderza w łeb prawdziwą kaczkę. Kwak! Kaczka fika kozła, z wody wystają tylko łapy. Zbliżenie na twarz przerażonej, zdezorientowanej dziewczyny – cała miłość migiem wyparowała.

Ryczymy ze śmiechu jak Florin w kinie. – A ja się cieszę, że do formy wracają starzy francuscy mistrzowie Jean-Luc Godard z Eloge de l’amour (Pochwała miłości) i Jacques Rivette z Va savoir (Kto wie) – rzecze Ana, która jeszcze nie wie, że obaj otrzymają jutro Nagrodę Specjalną Jury. – No i popatrzcie, Iran znowu coś ciekawego pokazał – mówi Julia myśląc o Raye makhfi (Tajne głosowanie) Babaka Payami, któremu przypadnie Nagroda Pilar Miro (zmarła trzy lata temu szefowa hiszpańskiej kinematografii) dla najlepszego (dokładnie nuevo) młodego reżysera. Wszyscy jednomyślnie uważamy, że jedyną poważną kandydatką do lauru dla najlepszej aktorki jest Emma Thompson grająca umierającą na raka panią profesor literatury w filmie Mike’a Nicholsa Wit (Rozum, ale w HBO chyba zatytułowano to po polsku Mózg). – Wcale ci się nie dziwię, że po śmierci mamy nie wytrzymałeś i wyszedłeś z kina, Thompson grała to niemiłosiernie – szepcze Miriam do ucha tego, który wolał uciec na wystawę do Sala Municipal de Exposiciones del Museo de Pasion przysposobionej w dawnym kościele w centrum. Sprowadzony do Valladolid z festiwlowej okazji Antoni Tapies swymi bajecznymi obrazami działał na serce jak kompres.

– Kto może do nas dołączyć w przyszłości? – Oprócz starego argentyńskiego druha Guillermo, z Ameryki Południowej pojawiła się sympatyczna Kolumbijka Adriana. – Z Medelin? – Tak, z samego narkotykowego centrum świata. – I była Łotyszka Ieva z Rygi, ale chyba na jeden raz. – Najważniejsze, żebyśmy się my znowu spotkali. – My, dziewczyny, z Jose Luisem widujemy się tylko tutaj, chociaż z Valladolid do Saragossy nie tak daleko jak do Lublina. – A ty, Andrzej, zaliczysz w przyszłym roku w Valladolid dziesiąty festiwal? – Oby! – Do zobaczenia na 47. Seminci! – See you next year! – Hasta luego!

Andrzej Molik

Fot.autor

Stowarzyszenie przyjaciół Seminci

Kategorie:

Tagi: /

Rok: