Świąteczne obrazy – ranking osobisty

Dziesięć już raz przy świątecznej okazji trafiały na łamy Kuriera dzieła sztuki obrazujące bożonarodzeniową tematykę.  Kryterium doboru było zawsze subiektywne. To te, o których można jak Wojciech Karpiński w „Pamięci Włoch” napisać: „To są już moje obrazy”. I jego wzorem dodać, że „mam kilkanaście takich dzieł, które uznaję za własne, a pozostawiam na miejscu jako wspaniałomyślny depozyt”. Opierając się na osobistych upodobaniach wybrałem na te święta pięć ukochanych, celowo pomijając najukochańszy, „Adorację Trzech Króli” Hieronymusa Boscha z madryckiego Prado, który zbyt często tu powracał, bo tak wielkie wrażenie pozostawiła scena z lewego skrzydła tego tryptyku, gdzie w oddaleniu od głównych wydarzeń moja ulubiona postać, św. Józef, zajmuje się tak prozaiczną czynnością, jak suszenie nad ogniem pieluszki Dzieciątka. Zachowana zostanie tu chronologia wydarzeń zawarta w ewangeliach, a nie czasu powstania dzieła.

Pieter Bruegel starszy (ok. 1525-1569) – „Spis ludności w Betlejem” – Koninklijke Musea voor Schone Kunsten van Belgie, Bruksela.

Nigdzie indziej, w malarstwie żadnego innego kraju artyści nie zawarli tylu elementów ludowego obyczaju jak to ma miejsce w przypadku Niderlandów. Północni malarze wręcz za święty obowiązek uznawali włączenie do swych obrazów codziennego otoczenia. Malowali mieszczan i wieśniaków, przedstawiali ich obyczaje i temat biblijny schodził na drugi plan. Sztandarowym przykładem może tu być oczywiście Bruegel, zwany wszakże malarzem chłopskim i jego ”Spis” Nowotestamentową scenę tak mocno osadził w kontekście życia flamandzkiej wioski, że chociaż brzemienna Maria na osiołku i poprzedzający ich Józef namalowani są niemal w centralnym punkcie obrazu, zrazu wcale nie jesteśmy pewni, że o nich chodzi. Nie różnią się od istnego mrowia innych postaci ani wielkością ani kolorystyką. Nikt na tętniącym życiem wioskowym rynku nie zawraca sobie nimi głowy. Świętość ich jest niedostrzegalna, nie nobilitowana. Są, bo są, a życie toczy się dalej. Dzieciarnia ślizga się po lodzie. Trwa przedświąteczne świniobicie. Ludzie zwożą opał i siano. Dźwigają jakieś wory z dobytkiem. Jedzą na dworze, bawią się, krzątają i tłoczą przed karczmą ze znaczącym ją wieńcem. I być może wcale nie odbywa się tu rejestracja ludności, a pobierane są podatki na rzecz władcy imperium rozciągającego się od Madrytu po tę wioskę – Filipa II. Jego rodowy herb, dwugłowy orzeł Habsburgów na ścianie gospody, a także monety w rękach ciżby przy oknie dobitnie o tym świadczą. Fantastyczne!

Jacopo Robusti zwany Tintoretto (1519-1594) – ”Narodziny i Adoracja pasterzy” – Real Sitio de San Lorenzo de El Escorial.

W kolekcji wspomnianego króla Filipa II zgromadzonej w jego paskudnej siedzibie w podmadryckim Escorialu jest obraz, który wyszedł spod pędzla jednego z największych mych faworytów – Tintoretta. Kiedy ogląda się  piętrową kompozycję, można poczuć  się, jakby się znowu było w Wenecji, stąpało pośród mnogości dzieł pędzla tego konkurenta Tycjana i Veronesa zapełniających dwa piętra Scuoli San Rocco, gdzie wisi dużo słynniejsze jego ”Narodzenie”. Jakby się widziało ”Prezentację Jezusa w świątyni” z kościoła dei Carmini albo ”Narodzenie Jana Chrzcziciela” z San Zaccarii. Wszystkie one mają te bezwzględne rozpasanie użytych środków, ekspresję zawłaszczającą widza, zniewalajacą go. Takie są też ”Narodziny” z hiszpańskiego monastyru, które trzeba oglądać wertykalnie – od góry, tam gdzie anioły, a za Świętą Rodziną iluminowane Betlejem, do dołu, gdzie prosty, adorujący lud, pasterze i ich aż nazbyt powabne towarzyszki, a potem z powrotem w górę, i znowu w dół. I liczyć postaci utkane w kompozycji, która przy tym spełnia wszelkie wymogi stawiane przez takich jej mistrzów jak Piero della Francesca. To o arcyartystach rodzaju Tintoretta musiał myśleć Wasyl Kandynsky, kiedy mówił, że dają ludziom chleb iluminacji. Chleb iluminacji… To równie genialne jak ten obraz!

Fra Filippo Lippi (ok.1406-1469) – ”Madonna z Dzieciątkiem i dwoma aniołkami” – Galeria degli Uffizi, Florencja.

Jeśli wierzyć Vasariemu – a wierzyć do końca mu nie musimy, bo lubił autor ”Żywotów najsławniejszych malarzy” pokonfabulować – Lippi senior „był tak wielkim lubieżnikiem, iż widząc niewiasty, które mu sie podobały, zdobywał je dzięki wielkim zaletom, a jeśli nie mógł ich zdobyć, malował je na obrazach, aby w sztuce wypalił sie płomień jego pożądań”. Tak też zdobył brat karmelitanin niejaką Lukrecję Buti, która miała zostać zakonnicą u panien od św.Małgorzaty w Prato. Namówił siostrzyczki – a było to w roku 1456 –  by ta mu pozowała do postaci Matki Boskiej a później ją porwał. Filippo miał potem wielkie kłopoty, tym bardziej, że Lukrecja po urodzeniu Filippina, czyli Lippiego juniora powróciła do nowicjatu a następnie znowu z malarzem zwiała, ale zdołał się z nich wykaraskać dzięki mecenasom swej sztuki. Wszystkie już Madonny Fra Fillipa, aż do jego nagłej śmierci, nosiły oblicze pięknej Lukrecji. ”Madonna” z Uffizi pochodzi z 1465 r. i ja, jak jurny braciszek, też ją kocham. Niezliczone są walory tego arcydzieła. Mistrzowskie jest operowanie delikatnymi kolorami, które miękko modelują formy świetlistych postaci. Cudownie przewietrzony jest krajobraz w tle. Dzieciątko (Fillippino?), choć obłych kształtów, należy do najsympatyczniejszych nie tylko w swej epoce. Ale najważniejsza jest Ona, Piękność nad Pięknościami. Lukrecja-Madonna jest „jak żywa”, ale nawet w pełnym blasku bijącym z arcydzieła ogarnia ją ulotna, obezwładniająca mgiełka Wielkiej Tajemnicy. Może przezroczyste tiule misternie upiętego na głowie welonu ją wyzwalają? Może natchnione piękno alabastrowego oblicza ją potęgują? Do końca nie mamy pewności. To inna Wielka Tajemnica – sztuki Fra Filippa Lippi! Przepraszam: Sztuki.

Giotta di Bondone (1267?-1337) – ”Ucieczka do Egiptu” – Capella degli Scrovegni, Padwa.

Padewskie freski wielkiego Giotta, o którym jego przyjaciel Dante, zapewne nie tylko z kumoterstwa napisał w ”Czyśćcu”, że jeśli chodzi o chwałę na ziemi, „jest na ustach wszystkich”  ułożone są w kaplicy (inna nazwa: dell ena) w trzy kondygnacje. ”Ucieczkę” znajdziemy na drugim piętrze, pośród zajmujących dwie kondygnacje ”Epizodów z życia i śmierci Chrystusa”. Na tej wysokości łatwo jeszcze dostrzec szczegóły fresku i docenić nowatorstwo artysty. Szczególnie zwraca uwagę kompozycja sceny, bez wątpienia jedna z najpiekniejszych w cyklu. Piramidalna forma przedstawienia Marii i Dzieciątka ma odbicie w kształcie skały za nimi. Matka Boska zostaje w dwójnasób – i psychologicznie i formalnie – wyizolowana. Młodzi ludzie towarzyszący Świętej Rodzinie a także św. Józef są umiejscowieni na krańcach obrazu, w tle. Dzięki młodzieńcowi w ciemnych szatach (jakieś memento?) umieszczonemu za głową osła wiozącego Marię i Jezusa oraz dzięki namalowanemu jeszcze głębiej Józefowi a także fantastycznie modelowanej (pamiętajmy, freski zaczęły powstawać około roku 1306) półce skalnej, po której całe towarzystwo stąpa, Giotto osiągnął efekt trójwymiarowości, co było czynem rewolucjonizującym malarstwo.

Georges de la Tour (1593-1652)- „Pracownia stolarska św.Józefa” – Louvre, Paryż.

Jakże nie zgodzić się z Waldemarem Łysiakiem stwierdzającym w ”MW”, że Georges to „największy malarz poezji woskowego i stearynowgo światłocienia”? Gama barw w jakiej de la Tour maluje Józefa i Jezusa jest niemal monochromatyczna. Luis Monreal mówi wręcz o efekcie nadzwyczajnego weryzmu i wielkim ładunku dramatyzmu. Dzieje się tak przez nią – przez świecę, ujawnione źródło światła urastające do roli malarskiego bohatera arcydzieła. Malarskiego, ale zarazem decydującego o przesłaniu obrazu. Na przezroczystą dłoń Jezusa, przez którą, jak ktoś napisał, przesiewa się blask, można patrzeć i patrzeć – ona działa magnetycznie, zniewala. Dzięki niej genialny malarz wyczarował sacrum, którego fasynującą obecność czujemy niemal fizycznie. I ono opromienia Józefa, chociaż jego tężyzna fizyczna jest zaprzeczeniem delikatności Jezusa, tego, który jest „kruchy a zarazem silny”. J.P.Cusin napisze: „Pokorna, zgrzebna siła przeciwstawiona pełnej wdzięku mocy Dziecka, zarazem podopiecznego i opiekuna”. Jezus wie o tym co niechybnie się stanie, wie o swym prznaczeniu, Józef je przeczuwa i o tym rozmyśla, chociaż ręce rutynowo zajęte są ciesielką. Czyż to nie w tym momencie rozpoczyna się droga Józefa do panteonu świętych? Czyż nie można nazwać Georgesa de la Tour natchnionym geniuszem, który na wieki utrwalił dla nas – bez gadulstwa, bez emfazy – chwilę przełomową o metafizycznej sile wyrazu? ANDRZEJ MOLIK

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: