Święto Możdżera, Danielssona & Co

Stworzyła się – w czym zasługa Agencji Koncertowej N’n’N i osobista jej szefa, Marka Nalikowskiego – piękna, świecka tradycja. Dla mnie na tyle miła, że to w okolicach andrzejkowych (z jednym wyjątkiem), coś chyba od pięciu lat w przestrzeniach Filharmonii Lubelskiej odbywa się takie jazzowe i w ogóle muzyczne święto, że wtapiając się w nie z największą przyjemnością, gotów jestem zapomnieć o najmniej wygodnych fotelach w salach koncertowych na wschód od Wisły i na zachód również. W trio, kwartetach, solo, objawia się wówczas pod nadbystrzyckim niebem, ale i w koszmarnej scenografii audytorium im. Wieniawskiego Henryka przy Marii C.-Skłodowskiej 5 pianistyczny geniusz Leszka Możdżera.

W listopadzie 2005 nasz młody wciąż wirtuoz jazzowego fortepianu zagrał w trio ze znakomitym szwedzkim kontrabasistą Larsem Danielssonem i urodzonym w tureckiej familii w Izraelu Zoharem Fresco, słusznie zwanym „poetą bębnów”. Tytuł mej recenzji z tamtego, stanowiącego promocję krążka „The Time” koncertu, brzmiał „Trio Możdżera ponad wszystko”. Nie było w nim ani odrobiny przesady, bo chłonęliśmy wówczas jazzowe combo wynoszące się ponad wszystko, co można było usłyszeć w Lublinie w ciągu co najmniej dwóch, trzech dekad poprzedzających te wydarzenie. W kręgu Kuriera Lubelskiego, dla którego w tych czasach pracowałem, uznaliśmy potem, że było to pośród imprez zaimportowanych do naszego miasta najważniejsze wydarzenie roku. Rok potem, w imieniny Andrzeja odbył się występ tego samego składu, kończący trasę promującą kolejną płytą, „Between Us and the Light”. Jak 12 miesięcy wcześniej, zdarzył się taki koncerty, na którym już w jego trakcie wyczuwało się, iż bierzemy udział w wydarzeniu fantastycznym, o którym będziemy pamiętać przez lata, nawet zawsze. Następnie dosyć szybko, w marcu 07, przeżyliśmy solowy dotyk Możdżerowego geniuszu, wywołujący mrowienie pleców i dławiące wzruszenia. Potem amputowano mi te przeżycia z racji nabycia uprawnień stypendysty ZUS i wynikających z tego skutków. Stan normalności, czyli powrotu do tej piknej świeckiej tradycji, nastąpił w mijającym tygodniu.

Jedynym zaskoczeniem było to, że mistrz Leszek, niekiedy cudownie rozgadany, przemilczał cały koncert i „tylko”, jak zwykle magnetyzował wirtuozowską maestrią i dźwiękowymi eksperymentami (pieszczone bezpośrednio palcami struny fortepianu czy tłumiąca chusta, powodowały wrażenie, że brzmią inne instrumenty). Okazało się, że promowany tym razem dysk, „Tarantella”, firmuje najdłużej trzymający się w komitywie z Możdżerem Szwed Danielsson i to on wiódł rej, zapowiadał utwory i pięęęęknie rzeźbił muzykę a to – jak zwykle – na kontrabasie (ze smykiem także), a to – jak już cztery lata temu – na wiolonczeli. Lars posiada tę rzadką zdolność, że najzwyklejsza zdawało by się melodia, brzmi pod jego palcami świeżo i niezwykle. Przykład otrzymaliśmy już na wstępie tego niezapomnianego wieczoru, w solo „Traveller’s Wife”. Balladowy zrazu koncert, rozwinął się jak wielobarwna chusta i swój kunszt mogli ujawnić także dwaj zaproszeni do projektu muzycy, rodak Danielssona, szemrzący pałeczkami delikatniutko po bębnach i talerzach Eric Harland i brytyjski gitarzysta John Parricelli. Kąskiem najsmakowitszym okazał się utwór tytułowy. Tarantella jest tańcem ludowym, można rzec, włoskikim, dokładnie neapolitańskim, oberkiem w zatykającym dech szybkim tempie. Taki ruchliwy temat, to prawdziwe pole do popisu dla jazzowych majstrów czystej wody. Wzbudzili tym – i nie tylko! – popisem entuzjazm wypełnionej ponad stan (bilety po 100 zł!!!) filharmonicznej sali. Zaczarowali publiczność, z której – najwyraźniej – większość, to uczestnicy dorocznego rytuału, pięknej świeckiej tradycji.

Mam wrażenie, że artyści bardzo ją już cenią i ich ukłony (okraszone bisami), dalekie od rutyny podziękowania za odbiór ich sztuki, łączyły się z niekłamanym wzruszeniem.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: