Synkopowana baśń

PO PREMIERZE W TEATRZE ANDERSENA

Teatr im. Hansa Christiana Andersena przełamał kolejną starą konwencję. Po raz pierwszy z jego sceny (dokładnie proscenium) zabrzmiała muzyka grana na żywo. Jednak za jeszcze większe wydarzenie trzeba uznać to, że „Hebanowa baśń”, której premiera odbyła się w sobotę 9 listpada jest najprawdopodobniej pierwszym w kraju przedstawieniem dla dzieci opartym na jazzie.

Andrzej Molik

534 89 87

To robi wrażenie! Gdy zabrzmi trąbka z klarnetem, gitara z klawiszami i zespół Romana Wrzosa klasycznym dixilandem wprowadza w atmosferę czarnego Harlemu, następuje swoiste teatralno-muzyczne zaczarowanie widzów. Dzieciarnia patrzy zadziwiona na podmalowane na czarno twarze części grajków przypominających amerykańskich rewelersów z epoki, gdy Murzynów na estradzie udawali biali, a starszej części odbiorców czułych na uroki muzyki synkopowanej przebiega mrowie po plecach. Zda się, że stary narrator (Marian Kłodnicki, 45 lat na scenie – gratulujemy jubileuszu!) też synkopuje swoją opowieść. W rytm jazzu błyskają światła rampy, za podnisioną nieco kurtyną ujawnia się roztańczony żywioł z epoki przedhiphopowej, barwy się mienią – jest fajnie.

Później bywa trochę gorzej. Rozpoczynający śpiewne popisy Daniel Arbaczewski (Tim), debiutant w Andersenie, murzyńską potęgą głosu, uchowaj Boże, nie dysponuje i wykonanie tej pierwszej piosenki w jakiś sposób rzutuje na całość odbioru. A przecież ten teatr zawsze dysponował świetnie śpiwającymi aktorami i dopiero późniejsze wokale niezawodnej pod tym względem Ilony Zgiet (małpka Molly Hops) i dotrzymującego jej kroku Zbigniewa Litwińca (Wielki Mag – czarodziej), a także świetnego aktorsko Zbysława Wilczka (Kuba Aligator) nadwątloną reputację nieco ratują. Nieco, bo przygotowanie wokalne okazuje się być jedną ze słabszych stron przedstawienia. Widać ręka była nie ta.

Okazuje się więcej. Muzykę Marka Sarta do rewelacyjnych trudno zaliczyć i od starych standardów odstaje a w piosenkach bywa daleka od przebojowości. Tekst bajki autorstwa Heleny Kołaczkowskiej jest tak cieniutki, że aż dziw bierze, że ktoś się chce nim zajmować. Cała historyjka jest naciągana, naiwna i dramaturgicznie wątła. Nie ma uroku bajek i żadne reżyserskie czarowanie nie potrafi jej uratować. Włodzimierz Fełenczak, wspomagany przez scenografów Alicję Grucę i Roberta Florczaka, starał się to robić przy pomocy tak wielu środków, że aż następuje efekciarski bałagan. Czegóż tu nie ma? Lalki animowane w żywym planie nawet przez dwóję aktorów. Ruchome plansze odsłaniające zmieniające się scenki i przemieniające się z Nowego Jorku drapaczy chmur w czynszówki Harlemu. Dekoracja z rzutnika (paskudny strych odbiegający estetyką od całości). Dżungla z zielonych roślinopodobnych elementów (akurat piękna). Projekcje filmowe z widokami dziewiczej Afryki. Światła fluorescencyjne wydobywające lśniące szczegóły np. u papug. Kapitalny Wąż z kolorowych baloników. Motyle fruwające w przestrzeni. Ryby płynące w domnimanym oceanie. Cuda niewidy! A wszystko znurzone w jazzie, granym na przyzwoitym poziomie (świetna trąbka Tadeusza Godzisza), aczkolwiek nie wiadomo czemu pozbawionym banjo, instrumentu obecnego w treści baśni.

Możnaby jeszcze dodać kilka uwag krytycznych, ale nie powinnno się w takim teatrze zapominać o odbiorze samych dzieci. Te potrafią dać lekcję pokory. – Jak się podobało? – padło pytanie do 7-letniej Asi. – Bardzo! – A co najbardziej? – Wszystko! – wyszeptała z zachwytem w głosie. Więc może chodzi o to, że Włodzimierz Fełenczak ma umiejętność wyczuwania dziecięcych potrzeb, dar, o którym stary teatralny wyga, krytyk rozpaskudzony może tylko marzyć? Wydaje się, że z dziecięcej perspktywy ten spektkl ma wiele walorów. Oczarowuje młodego widza barwą i żywiołowym rytmem, zawłaszcza jego wrażenia wzrokowe i – jak się rzekło – przede wszystkim zaczarowuje muzyką, jest wspaniałą lekcją na temat jednej z trudniejszych, a tak szlachetnych jej form. Asia już wie, co to jest dżez. Z nią wielu jej rówieśników. I to jest sukces.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: