Taneczna przygrywka

Minęło – wypada zaznaczyć, że zaczynam tworzyć ten wpis w środowe popołudnie 9 listopada – „zaledwie” cztery z dziewięciu dni jubileuszowej, 15. edycji Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca, a już można było obejrzeć osiem spektakli siedmiu teatrów oraz znaczący dla historii festiwalu i dla grupy kreujących go artystów, elegancko (oprawa godna wspominania) potraktowany film.

Niestety, z liczb powyższych muszę osobiście odjąć po jednej (spektakl i teatr) z racji mego festiwalowego falstartu. W życiu nie sądziłbym, że sobotni koncert Edyty Geppert i mego ukochanego zespołu Kroke (tu obecność obowiązkowa od pond 10 lat!) w filharmonii może trwać dłużej niż 1,5 godz. A skończyło się z bisami na 2 h i kwadransie, kiedy już trwał w Warsztatach Kultury tak oczekiwany przeze mnie (vide wpis poniżej) premierowy pokaz   Cokolwiek stanie się Grupy Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej, w choreografii powracającej do działalności artystycznej po długim milczeniu twórczyni MSTT Hanny Strzemieckiej. Mam szczerą nadzieję, że zaległość wkrótce nadrobię. Ponoć warto!

Niedzielną premierę filmu Stand by, wg scenariusza i w reżyserii niestrudzonej kronikarki lubelskich dokonań artystycznych Nataszy Ziółkowskiej-Kurczuk, powinno się potraktować odrębnie. Zarówno ze względu – okolicznościowo – na udział w nim artystów-organizatorów Spotkań z Lubelskiego Teatru Tańca, czyli Beatki Mysiak, Ani Żak, Ryśka KalinowskiegoWojtka Kapronia, jak i na inspirację – spektakl gracerunners w choreografii Norweżki Karen Foss, który wczoraj – ja to już przeżyłem! – podziwialiśmy w Warsztatach K. Może przyjdzie na to czas. Teraz tylko coś z okolic plot. Na popremierowym bankieciku zgadało się – z pewnym, będę nieskromny, udziałem Waszego sługi, – że film Nataszy mógłby, gdyby ten jeszcze istniał, podbić Festiwal Filmów o Sztuce w Zakopanem. Kiedy zostało ustalone (Grzegorz Rzepecki, szef Warsztatów Kultury), że impreza od lat nie istnieje, czujny jak zwykle Rafał Koza Koziński rzucił hasło: – A dlaczego nie zorganizować go u nas? Do idei zapalił się natychmiast gospodarz wydarzenia, szef naszego ośrodka TVP Tomasza Rakowski (- Zrobimy komisarzem – cytuję, ale nie wiem czy znacie takiegoMolika), a równie szybko wsparli go inni, w tym pełniący piękną kulturalną misję w UM Michał Karapuda. Więc może będziemy mieli bez ESK w Lublinie kolejny znaczący festiwal? Czy muszę dodawać, że trzymam za jego powstaniem kciuki?

Wracając, jak mówią dziś Polacy, do ad rem-u. Dwudniowe, poniedziałkowe i wtorkowe nawarstwienie zdarzeń w ramach M.Spotkań T.T. miało swe uzasadnienie, chociaż ja, nikotynowy nałogowiec, długo się buntowałem, że krótkie przerwy nie dają szansy na wypalenie szluga. Organizatorzy wyodrębnili z propozycji zaproszonych gości drobiazgi, sceniczne miniatury, głównie taneczne solówki i skumulowali je w „logiczny” w pod tym względem ciąg dwudniowych prezentacji. Tak się złożyło (a może jednak był to zamierzony manewr?), że najciekawsze w tym, jak mówią Hiszpanie, menu de la dia, były dania końcowe. Jednak nim o nich…

Najpierw coś bardziej „nim”, albowiem jeszcze wcześniej należy wyjaśnić odbiorcom posiadającym jedynie incydentalną styczność z teatrami tańca, że w tym kręgu artystycznym – i to na całym świecie! – nazwisko sygnujące produkcję grupy może oznaczać jej nazwę. Ergo, wcale nie musi anonsować solówkę wymienionego tancerza, choreografa czy szefa grupy, tylko projekt z wieloma wykonawcami. Przykładem, otwierający poniedziałkową trójkę spektakli Janusz Orlik, firmujący spektakl Święto wiosny, w choreografii także Joela Claessona Nicholasa Keegana oraz w wykonaniu, oprócz dwóch pierwszych, również Doma Chapski’ego. Może Państwo pamiętacie. Od niedawnych Konfrontacji Teatralnych i dopełniającego je  Maat Festiwalu Peryferie ciała, mam uczulenie na ten świętowiosenny tytuł z powodu spektaklu w reżyserii i w gołym wykonaniu Mikołaja Mikołajczyka i Tomasza Bazana. Orlikowa interpretacja ruchowa dzieła Igora Strawińskiego wydaje się o niebo bogatsza, ale wciąż, w bezradności odbiorcy, wpędza w dalekie od artystycznego koneserstwa zadumy typu: – Jak to możliwe, że przez sto lat nie potrafimy muzyki mistrza Strawińskiego uznać za przyjazną dla duszy, a figury trzech tancerzy, już z naszej epoki – za fascynujące?

Niezbyt zagłębiając się w szczegóły, omińmy lekkim kołem podsumowania występów zaciekawiającego w posuwistości gestów, ale niepotrafiącego jeszcze zrozumieć tanecznej potencji swego ciała Karola Niedzielnego (stąd może mało mnie wzruszający problem masturbacji w jego Crete for C?). Podobnie – zgłaszającej pretensje do drugiej strony lustra Alicji od krainy czarów – Aleksandry Borys, miłej jak jej różowy strój, tyle, że zagubionej, jak wydźwięk tytułu solowego przedstawienia: lost in details. A także ciekawego u podstaw poczynań scenicznych (tu: halowych), jednak jałowego w poszukiwaniu tanecznych odnośników do hip-hopu (nie break dance’u!) Patricka Zingile, który czyni to pod sztandarami zacnej firmy z Lyonu: Cie Stanislaw Wisniewski. Jej Antypody, w sprawnej kreacji czarnoskórego artysty (ozdobą był uroczy i przewrotny fragment w choreografii Stasia Wiśniewskiego, gdy zabrzmiała przekazana mu może w dzieciństwie przez rodzinę emigrantów typowa dla naszego folkloru polka, a „dresiarz”- wykonawca musiał sobie z nią poradzić), przynajmniej budziły zaciekawienie.

Jednak najlepsze, co się mogło przydarzyć na festiwalu w pierwsze dwa dni tygodnia, zawarte zostało, jakem u postaw napisał, w finalizujących je prezentacjach. Spróbujmy swój zachwyt wyrazić minimalistycznym zasobem słow. Nasz rodaczka Dorota Łęcka z amerykańskiej Joe Alter Dance Group,  niespełna 20-minutową etiudę o cudownie barokowym tytule Świat jest pełen przeszkód: żadna z nich nie jest prawdziwa, zatańczyła porywająco, z pełną świadomością wykorzystywanych środków wyrazu, możliwości swego ciała i płynącej z niej ekspresji. Następnego dnia tę rolę w dwóch produkcjach Dance Theatre Gallery z Białorusi – solowej Ciszy i duecie z Wladem Taraszenko Dysonans – spełniła Victoria Baltser. Viki, jeśli mogę ją tak zdrobnić (nie było internetowego sposobu odkrycia jej bez wątpienia dalekiej od kraju Łukaszenki narodowości) w kolejce do Pana Boga po urodę najwyraźniej – przepraszam damę! – ustawiła się za późno i swego nie wywalczyła, ale już do ogonka po taneczny talent musiała być na absolutnym czubie! Łącząc klasyczną, baletową bazę z modern i z wszystkimi najlepszymi trendami dzisiejszego teatru tańca, tworzy kreacje bajeczne!

*****

To była dopiero przygrywka. Kreśląc nad rankiem te zdania, jestem już po kolejnych przeżyciach festiwalowych. Tak ważnej premierze Lubelskiego Teatru Tańca i po towarzyszącym oficjalnemu otwarciu 15.MSTT spektaklu działającej w czarodziejskiej Szwajcarii Compagnie Linga. Pozwólcie, że o tych przeżyciach już nie dziś. Tym bardziej, że teraz dopiero zaczynają się schody. Spotkania wkraczają w zaplanowaną do niedzieli, graniczącą z szaleństwem kulminację!

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: