Tęsknota za Edynburgiem

PEREGRYNACJE

Andrzej Molik

Każdy komu udało się chociaż raz być latem w Edynburgu na przesławnym festiwalu teatralnym Fringe, wie w jaki kocioł imprez wpada się wówczas w najpiękniejszym mieście Wysp Brytyjskich, jednocześnie jednym z najpiękniejszych w Europie (w moim prywatnym rankingu plasuje się w pierwszej piątce). Sam przegląd teatrów poszukujących jakim jest Fringe oferuje ok. 900 przedstawień, od monodramów po wielkie, pełnoobsadowe przedsięwzięcia. Ogarnąć tego nie sposób, tym bardziej jeśli się ma – jak ja w 1991 r., gdy gościłem tam z naszą Grupą Chwilową – jakieś inne obowiązki.

Jednak chyba nie ma uczestnika festiwalu, który nie wybrałby się na nieustający spektakl odbywający się codziennie przy Princes Street u stóp monumentalnych, klasycystycznych budynków Royal Scotish Academy i National Gallery, ocienianych przez górujący nad nimi Zamek. Na przedstawienia Chwilowej wychodziłem zawsze wcześniej, żeby móc się zatrzymać na tym jarmarku artystycznych różności. Na trotuarze przed galerią jakiś artysta malował kredami kopię dumy tego muzeum, znajdującego się w jego wnętrzu obrazu Velazqueza „Stara kobieta smażaca jajka”. Obok odbywało się malowanie twarzy wszystkich chętnych deydujących się na ekscentryczny wygląd. Układano fryzury złożone z dziesiątków warkoczyków. Sprzedawano biżuterię z całego świata i wszelakiej maści gadżety.

Najważniejsze były jednak występy. Clown doprawdzjacy tłum do konwulsji śmiechu. Tancerze w baltowych pas. Orkiestra dęta o wielkiej sile komicznej. Cyrk rowerowy. Mim o darze ekspresji równej Marcelowi Marceau. Posypany gipsem osobnik zastygajacy na całe godziny w pomnikowej pozie. Dudziarz w obowiązkowej szkockiej spódniczce przyciągający burdonowym głosem piszczałki wspomagającej melodię. Trupa wesołków w spektklu commedia dell’arte. Performer wciagajacy widzów w swoje dzieło, wymuszający aktywność uczestników chętnie przystających na tę zabawę. Słowem – fantazja. Miejsce pulsujące życiem i sztuką. Jej ludyczną wersją. Bezretensjonalną. Pełną uroku.

Przypomniał się mi ten mój ukochany Edynburg w minionym tygodniu, w środku lubelskiego lata. Trwały jeszcze Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne, które i tak wspaniale ożywiły miasto. W końcu odbywały się nie tylko koncerty w Ogrodzie Saskim, ale była na otwrcie parada zespołów tanecznie kroczących z Placu Litewskiego pod ratusz. Były wystpy w Leclercu i to dwa razy dziennie. Nawet mali pacjenci z Dziecięcego Szpitala Klinicznego miały każdego dnia festiwalu prawdziwą radochę. Któregoś wieczoru po koncercie szedłem deptakiem i tam zobaczyłem coś, co jeszcze bardziej przywoływało wspomnienia ze szkockiej metropolii. Pod bankiem PKO dwie dziewczyny sprawnie żonglowały ogniem w rytm bębna, w który tłukł chłopak. Wprawdzie chwilami wyglądało to tak, jakby artystki chciały podpalić bankomat, ale do niczego takiego nie doszło. Zbierały zasłużone brawa.

Rozejrzałem się. Grupa była osamotniona. Żaden grajek nie próbował z nia konkurować. Żaden mim nie kusił swą propozycją. No, tak! Dni Lublina dawno się skończyły. Ogórki zaczęły panować nie tylko w teatrach. Serce uleciał do Edynburga. Zatęskniło za nim boleśnie.

Kategorie: /

Tagi: / /