Triumf Mozarta

Tekst oryginalny. W magazynie „Przekrój” ukazała się zredagowana wersja – tekst dostępny poniżej.


Gdy premierowa publiczność owacjami na stojąco nagradzała w niedzielę artystów występujących przed chwilą w „Amadeuszu”, ktoś z rozentuzjamowanej sali zakrzyknął: – Brawo Mozart! Śmiało można się dołączyć do tego głosu. Niezwykłe, eksperymentalne przedstawienie dramatu Petera Shaffera, przepełnione muzyką Wolfganga Amadeusza Mozarta było przede wszystkim kolejnym – którymż to już? – wielkim triumfem tego, o tragedii życiowej którego opowiada sztuka. Triumfem jego pnadczasowego geniuszu kompozytorskiego.

Ale czy mógł on się stać faktem w lubelskim Teatrze Muzycznym bazującym dotychczas na dużo lżejszym materiale, gdyby nie odwaga pomysłodawców i współproducentów tego przedsięwzięcia z naszej placówki, z Bałtyckiego Teatru Dramatycznego im. J. Słowckiego w Koszalinie i z Płockiej Orkiestry Symfonicznej? Zatriumfowała zatem również twórcza wyobraźnia realizatorów, reżysera Jana Machulskiego i jego współprcownika, także autora scenografii Bogusława Semotiuka, sprawującego tak kapitalnie kierownictwo muzyczne, królującgo za dyrygenckim pulpitem Jacka Bonieckiego, choreograf Janiny Niesobskiej i innych, a ich odwaga została nagrodzona.

Uświadomić tu sobie trzeba, że sukces wcale nie był z góry przesądzony. Inspirowany filmem Milosza Formana pomysł wplecenia Mozartowskiej muzyki w akcję sztuki wymagał świetnego montażu i doskonałego wyważenia proporcji pomiędzy słowem i jej dźwiękami. Kapitalnie poprowadzona przez Bonieckiego uwertura do „Czrodziejskiego fletu” (frmę utrzymał do końca) czy otwierająca spektakl operowa scena z „Don Giovanniego” w wykonaniu Tomasza Fitasa, Zbigniewa Maciasa i Marcina Żychowskiego stanowiły zaledwie wstęp do zasadniczej akcji i mogły pozostać wartością samoistną. Podobnie da się powiedzieć o finale z „Wesela Figara”, w którym śpiewa cała dziewiątka zaangażowanych do realizacji znakomitych solistów (plus młoda Luiza Tabaczewska), bo pojawia się on w sposób naturalny. Wysłuchuje go razem z nami oceniający dzieło Mozarta cesarski dwór, wcześniej uczestnicząc aktywnie w porywającej próbie sceny baletowej (brawa dla naszych sił) z tej opery.

Schody, że się tak wyrażę, zaczynają się wówczas, gdy na zasadzie filmowej ścieżki dźwiękowej muzyka stanowi tło dla tego o czym opowiada „Amadeusz”. Jednak wplecenie chociażby w końcowe sceny I części symfonii A-dur, C-dur i g-moll okazuje się być niemal perfekcyjne – słyszymy muzykę a głos aktorów nie umyka w jej gęstwinie. Tak będzie do finału, chociaż im bliżej końca, więcej jest muzyki dodatkowo ilustrującej tekst, jak owa niby zamówiona przez Lożę Masońską a pogrążająca Mozarta aria Sarastra z „Czarodziejskiego fletu” i wręcz fantastycznie przedstawione tworzenie na żywo przez umierającego Mozarta (z udziałem fałszywie przyjaznego Salieriego) kwartetu Tuba Mirum z Requiem w wykonaniu Joanny Horodko (przewspaniała we wcześniejszej arii Vado, ma? Oh, Dei!), Beaty Orkowskiej, Tomasza Janczaka i Tomasza Fitasa.

Istniała także obawa, że pomysł posadowienia akcji dramatu na tle wyświetlanych na ekran pałacowych wnętrz Schonbrunnu jest już dziś anachroniczny, wyciągnięty z zasobów środków stosowanych przez teatralnych eksperymentatorów już w połowie minionego wieku. A jednak filmowe oko reżyserów ich nie zawiodło. Kiedy ekran stał się przezroczysty i wydawało się, że duet z „Cosi fan tutte” Beata Orkowska i Sylwia Nowicka śpiewają w parkowej alei, przyszło uczucie ulgi. To jednak wyższa szkoła jazdy, nowa jakość na scenie, nowa pociągająca i sugestywna wizja. Można to też rzec i o innych tak posadowionych ariach, choćby o Exultate Jubilate Bogny Forkiewicz. Powstało widowisko prawdziwie multimedialne, w którym na finał pojawia się nawet film. Byliśmy świadkami inicjacji formy tak nowej, że kiedyś, gdy za przykładem pójdą inni, zapewne będzie się mówiło, iż zrodziła się w Lublinie.

Nie pomylę się chyba stwierdzając, że ów głos z sali zachwytu wobec Mozarta dotyczył w jakiejś mierze także odtwórcy jego roli, Marcela Wiercichowskiego. Jego Wolfi Amadeo to żywe srebro, żywioł nieokiełznany (aktor porwał nawet niechcący suknię na scenicznej Konstancji – Agnieszce Pawlak) operujący niezliczoną ilością aktorskich środków. Śmiech psotnego Mozarta pozostaje w uszach na długo. Jego świntuszenia (ripopsta na słowa dworaka: – Spuść pan z tonu! – Spuść pan spodnie! należy do najdelikatniejszych) wydają się być naturalnie wpisane w zachowania młodzieńca. Aktora słusznie nagrodzono największymi brawami, ale i miał ułatwione zadanie. Ten, który miał w tym dramacie grać pierwsze skrzypce, Salieri w interpretacji Wojciecha Rogowskiego był stanowczo zbyt mało demoniczny w swym szale zazdrości. Widać po wielkiej kreacji Tadeusza Łomnickiego sprzed lat, do dziś trudno znaleźć lepszy patent na tę rolę. Fakt, że koszlińscy nie mieli łatwego życia grając na niemal pustej scenie (wnętrza wyświetlane – przypomnijmy) i prawie bez rekwizytów. Jeśli unieśli swe zadanie bardziej niż poprawnie i tak należy im gratulować.

Trzeba na koniec tego popremierowego podsumowania powiedzieć jeszcze jedną niezwykle ważną rzecz. Doczekaliśmy oto zawitania pod nasze strzechy prawdziwej opery. Nie ułatwi to życia krytykwi(-om) specjalizującującemu się w dramacie czy w łatwiejszej wszak formie operetki, ale to zupełnie nieważne. Ważne, że został dokonany historyczny przełom, że „Amadeuszem” z muzyką Mozarta otwierają się przed lubelską pulicznością nowe horyzonty, nowe przeżycia artystyczne. Ogromnemu wzruszeniu jakie wywołują monumentalne, zamykające widowisko sceny po śmierci muzycznego grniusza z pięknie wyśpiewnnymi przez chór TM Lacrimosą i Dies Irae z Requiem, towarzyszy w sposób paradoksalny uczucie szczęścia. Spotkało nas w niedzielny wieczór i jest ogromna nadzieja, że od tego przełomowego momentu spotka dużo częściej. Witaj opero w Lublinie!

Brawo, Amadeusz – Miesięcznik Przekrój

Kategorie:

Tagi: /

Rok: