W pościgu za literackimi źródłami

Po festiwalu teatrów tańca

Uczestniczenie w 13. już edycji Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca, komuś, kto towarzyszył im od początku, gdy festiwal kładł podwaliny pod wiedzę o tej, bodaj najbardziej obecnie ekspansywnej teatralnej formie wypowiedzi („ma opinię najszybciej rozwijającej się dziś sztuki w Polsce” – napisał wręcz kolega krytyk), bywa doświadczeniem boleśnie pokutniczym. Nowe zespoły, operujące nowymi środkami wyrazu i nowym wypowiedzi językiem, ścigającym lub nawet wyprzedzajającym dzisiejsze czasy. Młodzi krytycy, specjalizujący się już wyłącznie w propozycjach teatrów tańca, nie obarczeni baczeniem na „stary teatr”, zasady klasycznej dramaturgii, pułapki słowa i konwencje nakazujące wystrzelić w ostatnim akcie strzelbie, która objawia się w pierwszym. Swobodni, wyzwoleni, nosiciele poczucia misji, ze swadą dyskutujący o czymś, co dla wielu odbiorców pozostaje nadal hermetyczne i trudne do objęcia rozumem. Posiadacze pewności, że taki intelektualny rozbiór spektakli, to nie jest słuszne narzędzie weryfikujące prawdy i – przede wszystkim! – emocje niesione przez tę dziedzinę sztuki. Do tego, całe tabuny warsztatowców, którzy przybywają do Lublina jak do świątyni, pod której kopułami doznaje się wyjątkowej, teatralno-tanecznej iluminacji, weryfikujących na miejscu idee i wyobrażenia z kartą serwowanych im festiwalowych dań…

Nieznośny, choć przez to działający podniecająco – bo przecież wszystko co się tu dzieje jest naturalne i przez to piękne! – dyskomfort poddawania się totalnemu atakowi młodości i jeszcze większej nowoczesności niż teatr tańca niósł na sztandarach w momencie startu ab ovo, przemianom scenicznej materii o rewolucyjnych zapędach, świetnie wyczuła Hanna Strzemiecka, wszak pomysłodawca i twórca MSTT. Już sporo czasu temu, zdaje się, że po jubileuszowej, 10. odsłonie imprezy, przekazała zawiadywanie festiwalem – który, nota bene ma dziś lepszy kształt, a przede wszystkim zdecydowanie ciekawszy program niż, funkcjonujace pod auspicjami tego samego co on Centrum Kultury, Konfrontacje Teatralne i Sąsiedzi – swoim uczniom, założycielom Lubelskiego Teatru Tańca. Ryszard Kalinowski, Wojciech Kaproń i Anna Żak (która po Strzemieckiej przejęła też prowadzenie Grupy Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej, od której wszystko się w tej sferze w mieście nad Bystrzycą zaczęło), są wobec swej mentorki na tyle lojalni, że nie zapominają zaznaczać – co stało się także na inauguracji w Teatrze Muzycznym – iż to ona była autorką koncepcji tegorocznych Spotkań. Poprzednich także. Wówczas motywem przewodnim były inspiracje twórców teatru tańca sztukami plastycznymi i biografiami uprawiających je artystów. Tym razem chodziło o inspiracje literaturą (a jakoś żyję w dziwnym przekonaniu, że następny festiwal zajmie się kwestią, jakim natchnieniem – co tak naturalne! – dla t.t. może być muzyka). W przeciwieństwie do tamtych Spotkań, w opisywaniu których bardzo pomocne było dla mnie wynalezienie i opublikowanie reprodukcji dzieł, w których inwencji szukali autorzy chorografii, w tym roku sprawa okazała się trudniejsza.

Trzeba tu powtórzyć banał. Plastyka i taniec to sztuki pokrewne: efektem pozostaje obraz, to, co widzimy (nawet jeśli w pierwszej z form artystycznej wypowiedzi pozostaje on statyczny, a w drugiej konstytuuje go ruch). Dobrze jeśli choreograf inspirował się dziełem powszechnie znanym, gorzej jeśli – jakkolwiek absolutnie ma po temu prawo! – chodziło o księgi prozaika czy poety niszowego czy dla nas kompletnie egzotycznego (lojalnie należy tu zaznaczyć, że ubiegłoroczne wizje taneczne wypływały często z obrazów artystów prawie zupełnie w naszym kraju nieznanych). Mogliśmy zatem bezboleśnie zauważyć, że z dwóch inspirowanych szekspirowskim Hamletem spektakli, wciąż sprawdza się lepiej znana już z MSTT sprzed lat Śmierć Ofelii, tańczona przez Martę Pietruszkę z Teatru Gestu i Ruchu, niż świeżutka choreografia Izabeli Chlewińskiej, w jej wykonaniu, pt. Ofelia is not dead, przy czym jest w tym wielka zmyłka, bo tak naprawdę inspiracją dla pierwszego jest „Mimika…” Wojciecha Bogusławskiego, XIX-wieczny podręcznik dla aktorów, ze skodyfikowanym zbiorem gestów i póz, odpowiadających różnym stanom emocjonalnym. Natomiast konia z rzędem komuś, kto w Polsce chociaż powierzchownie zna np. twórczość Szwajcara Michaela Stauffera, inspiracji Życia we mgle w wykonaniu Marcel Leemann Physical Dance Theater z tegoż kraju. Może zresztą z tego powodu tak – jeśli można użyć wobec tańca tego słowa – bełkotliwy dla nas wydał się ten spektakl zamykający, jak na nieszczęście, stojący na wysokim poziomie 13. lubelski festiwal tanecznych kompanii?

Dlatego dla mnie cała prawda o literackich inspiracjach teatru tańca zawarta jest w czwartym punkcie, może nie manifestu czy credo, tylko wyznania spisanego przez Leszka Bzdyla i zamieszczonego w programie do przedstawienia jego gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw Czerwona Trawa wg surrealistycznej książki Borisa Viana. Pierwsze dwa punkty, to wyznanie miłości wobec dzieła, w trzecim Bzdyl zaznacza, że „my tańczymy a nie mówimy, a przecież cały urok Viana w języku, więc musimy znaleźć podobny urok w ruchu” (dla jasności: udaje się to im świetnie!). I wreszcie mamy clou wypowiedzi, pkt 4: „z tego co powyżej wynika, ze musimy zacząć z Vianem, a potem przed nim czmychnąć i grać autonomiczne, spełniające się samo w sobie przedstawienie”. Nic dodać, nic ująć! Bowiem kolejnego konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać, która z czterech – jak je nazwała Agnieszka Dybek w codziennych recenzjach festiwalowych – dam w Przebłysku nadziei włoskiej Deja Donne Company jest inspirowana biografią bądź „zobrazowaniem” twórczości Virginii Woolf (a stanowczo nie chodzi o sztukę Kto się boi Virginii Woolf, bo to kogoś – zgadnij dziecino, kogo? – innego), a która Jane Austin, Isabel Allende czy George Sand. Dużo ważniejsze, że spektakl poruszał, bawił i zmuszał do refleksji, cieszył oko widza. Nie dajmy się zwariować! Tropienie literackich śladów w tak aliterackiej – przy coraz częstszym rozgadaniu wykonawców – sztuce jak teatr tańca to – a jeszcze przy całym spłaszczeniu przez mass culture humanistycznego przygotowania odbiorców – śmieszna zabawa. Co tu dużo gadać, to nawet kaganiec!

Rozumiem i traktuję to z pełnym uznaniem, że ukierunkowanie festiwalu na wskazywanie rozmaitych inspiracji, do których sięga teatr tańca, zapobiega skostnieniu idei naszych Spotkań (ale będę się upierał, że bardziej interesujące były dla mnie te ubiegłoroczne – malarskie), co – jak przyznali Kalinowski i Kaproń – dawało się w okolicach jubileuszu 10. odsłony boleśnie wyczuwać. Jednak to oni, jeszcze sporo przed zakończonymi w niedzielę 15 listopada XIII MSTT, zaznaczali, że nie może na imprezie nie być spektakli, którym nie założono tego kagańcowego ogranicznika. Jak ważna jest inwencja, wcale nie inspirowana bezpośrednio innymi odmianami sztuk, przekonać się było można na najlepszych spektaklach tej edycji festiwalu. Oprócz wspomnianych, było to inspirująca, lotna i urokliwa, fantastycznie zagrana także w warstwie słownej realizacja newyou amerykańskiego zespołu johannes wieland o szczęściu i kłamstwie, z rewelacyjną aktorsko i tanecznie, piękną, długonogą solistką (Brea Cali?). No i był niekwestionowany hit, dławiący gardło swą diagnozą stosunków męsko-damskich, przykuwający uwagę aż do stanu zahipnotyzowania spektakl I solo ment w choreografii Holenderki Ann Van den Broek, tej samej, która dwa lata temu prezentowała Co(te)lete o podobnym – choć pokazanym w zupełnie innej poetyce – osamotnieniu i „oddzielności” światów trzech kobiet.

Jakże – to już teraz wiemy – ubogie byłyby taneczne 13. Spotkania, które nam funduje Lubelski Teatr Tańca, bez tych niezwykłych przedstawień, w których próżno szukać literackich filiacji! Jakże inaczej ocenialibyśmy poziom tego festiwalu, który w cuglach dziś wygrywa z innymi teatralnymi, międzynarodowymi imprezami Lublina AD 2009!

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: