W poszukiwaniu wydarzenia

Mamie Edyty dedykuję

Venezia, amore mio! Jakże miło powrócić tu znowu. Wędrować zaułkami węższymi niż uliczka Ku Farze. Wypatrywać prześwitów na lagunę ( – Będzie widoczna za następnym rogiem?). Uciekać z rozsłonecznionych placów w cień kościołów i scuoli. Sycić się sztuką w kondesacji jakiej nie znajdziesz nigdzie na świecie…

Kiedy się jest w Wenecji po raz kolejny, kiedy ma się już za sobą obowiązkową wędrówkę wyświechtanymi turystycznym tabunem szlakami, można się zagłębić w okolice pomijane przez galopujący wycieczkowy tłum, można dążyć do z góry określonego, zaplanowanego i dopieszczanego jeszcze w domu w zimowe wieczory, celu. Ale czwarty pobyt daje i ten luksus, że wie się – zaraz po wylądowaniu na przystani koło San Marco, albo po krótkim tylko spacerze, albo po wpłynięciu na Canal Grande – co jest głównym daniem oferowanym w tym roku przez spadkobierczynię Serenissimy – Najjaśniejszej. Na murach Palazzo Ducale, na moście Rialto, na jakimś małym campo czy na świątyni, gdzieś na pewno, będzie wisiał transparent w ciemnoczerwonym, nasyconym kolorze, ze złotym szamerunkiem – charkterystycznym ornamentem w prostokątne ząbki, jakby zdjętym z płaszcza doży. Znak firmowy Wenecji. Anons wydarzenia sezonu. Jak wystawa Boscha i malarzy antycypujących go w diabolicznym temacie, za pierwszym pobytem w 1992. Jak świętowanie 400.rocznicy śmierci jednego z największych w panteonie weneckich malarzy – Tintoretta – w dwa lata później.

I tym razem nie można się było zawieść, ni umknąć dyskretnej podpowiedzi na co, w tej ruletce sztuki stawiać. Chociaż tego lata akurat, włoscy gospodarze poszerzyli ofertę i akcentów sami postawili kilka, dokładnie – co najmniej trzy. Obecność kultury greckiej na Półwyspie Apenińskim i na Sycylii od VIII do III w.p.n.e. obrazuje wystawa Wielka Grecja. Grecy na Zachodzie w Palazzo Grassi (polecam – czynna jest do 8 grudnia). Natomiast, w tak pięknie opisanej w którymś z tegorocznych numerów Gazety Towarzyskiej HADES bibliotece Sansovina, czyli w Libreria Marciana naprzeciwko Pałacu Dożów, kusi Złoto Serenissimy i to kusi całkiem konkretnie, bo bilet na ekspozycję daje ulgę u weneckich jubilerów, gdybyś już chciał – bagatelka – zamówić jakiś drobiazg dla żony czy narzeczonej.

Ale złoto najjaśniejsze, nie z kruszcu a z czystej materii Sztuki, z kunsztu malarskiego cyzelowane, podaje na tacy oferta trzecia. Trudno obserwować nieustająco, kiedy któryś z mistrzów się urodził czy zmarł i kiedy przypada jakaś okrągła rocznica. Już tylko z tego powodu, jubileuszowe wystawy zaskakują. Płynęłem sobie vaporettem przez Canal Grande do jednego ze swych „z góry określonych celów”, płynęłem tak jak turyści opuszczający Wenecję – w stronę dworca kolejowego i Piazzale Roma. I wtedy pierwszy raz zobaczyłem pionową sztrajfę transparentu z żółtym, złocistym szamerunkiem. Wisiał na małym kościółku San Stae wspartym o brzeg Canalazzo. Napis głosił: Tiepolo 1696 – 1770. I tyle. A zatem, trzechsetna rocznica urodzin ostatniego wielkiego malarza późnego baroku Giovanniego Battisty, czy – jak to skracają Włosi – Giambattisty Tiepola. Co to znaczy? Czy tylko tu eksponują jego prace z tej świątecznej okazji? Chciałem natychmiast wyskoczyć z tramwaju wodnego, ale była to linia pośpieszna, opływająca sestiere San Polo, Santa Croce i Dorsoduro, przez Giudeccę wracająca na plac św. Marka i – dalej – na Rialto, więc przystanków miała mniej i pod świętym Eustachym (to jego w dialekcie weneckim nazywa się: Stae) nie zatrzymywał się mój stateczek. Ziarno, jednakowoż, zostało zasiane. Ziarno niepokoju, ale i nadziei, że nie tylko tu weneckie wydarzenie sezonu da się upolować. Kiedy przed dopłynięciem do Stazione S.Lucia, tramwaj stanął przed wzniesionym przez Longhenę kościołem Scalzi i na frontonie znowu wisiał transparent annonsujący Tiepola, można było się uspokoić. Przecież widziałem już kiedyś w Akademii fragment jego fresku, przeniesiony tam po tym, jak w 1915 roku, w chiesa Santa Maria degli Scalzi, zawliło się sklepienie od bomby austriackiej. Nie tyle pewny, że tu jeszce wrócę (a wróciłem za trzy dni), ale już w pełni przekonany, iż firmowe danie weneckiego sezonu można trafić w tyluż punktach miasta, w ilu ślad swego geniuszu pozostawił Tiepolo, mogłem zrezygnować z gwałtownej zmiany planów i na twardy grunt tym razem jeszcze nie schodzić.

Ale Wenecja ma i to do siebie, że do zmiany wszelkich planów zmusza. To pochodna włoskiej mentalności łączącej wielki temperament z równą mu beztroską, bałaganiarstwem i – co tu dużo gadać – lenistwem. Wenecjanie przywykli, tak jak ludzie z dalszych rejonów półwyspu, do tego, że śpią na zabytkach, żyją wśród antyków i pereł dawnych epok, nie raz i nie dwa potrafią pokazać, iż mają nikiedy dosyć tej całej spuścizny a już osobliwie – turystycznej stonki ją obsiadającej. Posiadają też swe święte nawyki, od których ani rusz nie mają zamiaru odstępować. Zwiedzanie jest przez to grą na lotrii, plany – równaniem z wieloma niewiadomymi. Bo czyż jest w stanie coś zastąpić im siestę? Bo czyż może być czynny kościół po dziewiętnastej, kiedy czas na suto zakrapianą winem kolację? A jeśli nie, to coś musi z tego wynikać. Wynika, że zabytki – z wyjątkiem owych sztandarowych, otwartych dla mas pochłaniających Wenecję w dzień, albo i krócej – można zwiedzać jedynie przez dwie, trzy godziny, bywa, że tylko popołudniami. Wynika, że nie wiesz, w którym, którego dnia, jest dzień cotygodniowej przerwy i zastaniesz jeno kartkę na zamkniętych wierzejach ze smutnym napisem: CHIUSO. Najlepsze przewodniki dezaktualizują się pod tym względem z każdym nowym sezonem.

I ja tak klamkę pocałowawłem zszedłwszy wreszcie na twardy grunt (dosłownie, bo nazwa dzielnicy Dorsoduro, znaczy: „twardy grzbiet” i mówi, że ta sestiere leży na stosunkowo najbardziej stabilnym podłożu). „Mój” wymarzony kościół San Sebastiano, do którego pielgrzymują wielbiciele Veronesa, albowiem calusieńki jest zdobny wyłącznie jego malarstwem, był w soboty zamknięty. Nadwątlone serce trzeba było sycić innym miodem, którego jęłem gałtownie szukać po okolicy. Niewiadoma, wbrew temu co było wyżej, posiada również swe niewątpliwe walory. I urok! Ten, w Wenecji jest gwarantowany. Urok miał nazwę Scuola Grande di Santa Maria del Carmelo (albo, co się również używa: dei Carmini). Na jej froncie wciśniętym pomiędzy kościół pod tym samym wezwanie a wyjście na campo San Margherita, pysznił się – cóż za radość – znajomy transparent głoszący, że i tu świętuje się rocznicę Tiepola.

Kiedy z trudem zszedłem z górnej sali scuoli, nadwątlony siłą tiepolowego malowidła ze sklepienia, na którym przedstawił Najświętszą Marię Pannę z Góry Karmel objawiającą sie Szymonowi Stock, starsza pani sprzedająca bilety i pamiątki, przyjrzała mi się uważnie i uznała, widocznie, że zasługuję na wyróżnienie pośród ciżby odwiedzających. Wyciągnęła z głębin szuflady folder z reprodukcją jednego z dzieł mistrza (dokładnie – z fragmentem), spytała czy taki posiadam i, po przeczącej odpowiedzi, wręczyła z namaszczenim. Zrazu chciałem ją ucałować, ale się powstrzymałem. To był dokładny przewodnik, łącznie z mapą i fotografiami identyfikującymi zabytki, po miejscach weneckiego wydarzenia anno 1996. Tych miejsc, naznaczonych barwą palety Giambattisty Tiepolo, ostatniego z wielkich, którzy z taką swobodą poruszali się pośród alegorii i antycznych mitów, okazało się być w Wenecji dwadzieścia jeden. Nie wszystkie, rzecz jasna, zobaczyłem, ale com widział, jeszcze kiedyś opiszę.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / / /

Rok: