W stronę formy

Nie jest łatwo adaptować na scenę dobrą literaturę. Adaptacji Braci Lwie Serce nawet się nie nazywa tym słowem. W programie do przedstawienia Teatru im. Ch.H.Andersena znajdziemy sformułowanie: „napisała dla teatru Anna Bocian na podstawie książki Astrid Lindgren”. Trzeba przyznać, że lubelska autorka dokonywała cudów, żeby i w teatralnej przestrzeni dało się odczuć czarowną atmosferę książki szwedzkiej pisarki, a jednak, chociaż wszyscy tak bardzo pragnęli, żeby był to cudowny spektakl, nie do końca się to udało. Absolutnie nie wolno jednak winić za to wyłącznie autorki-adaptatorki.

Można natomiast mówić o jakimś fatum ciążącym nad przesympatyczną placówką ze Starego Miasta. Podobnie jak w przypadku próby uscenicznienia poetyckich tekstów Joanny Kulmowej, czyli poprzedniej premiery w Andersenie, wszystkie składowe „Braci Lwie Serce” – fantastyczna zupełnie scenografia, poprawne aktorstwo, pewne pomysły reżyserskie, ciekawa muzyka – mogą wróżyć pełny sukces spektaklu. Sądzę, że twórcy przedstawienia pewien sukces odnieśli, bo przecież potrafili tak przykuć uwagę publiczności do tego, co się dzieje na scenie, że na widowni – chociaż wiadomo, jak łatwo rozprasza się uwaga młodych widzów – panuje skupienie i cisza. Jednak nie odważyłbym się stwierdzić, że jest to sukces pełny. Coś się w tym spektaklu złamało, coś nie zostało dopracowane, dograne do końca, czegoś zabrakło, tak jakby do złożenia teatralnej układanki użyto nie tych elementów, co trzeba. Szukanie tego „czegoś” nie jest wbrew pozorom zadaniem łatwym.

Już sama Astrid Lindgren stawia duże wymagania wobec młodego odbiorcy. Na początek musi się on pogodzić ze śmiercią bohaterów, najpierw Jonatana (Radosław Kaliski, nowy nabytek teatru) ratującego brata z pożaru a później i ocalonego Sucharka (Piotr Gajos). Prawdziwa bajkowa opowieść rozpoczyna się gdy odnajdą się w fantastycznej krainie Nangilimy (to termin tak trudny, że w materiałach dostarczonych do redakcji przed spektaklem teatr nazywał ją „krainą Nangijali”, aż prosi się więc o spolszczenie nazwy – wszak nawet Pippi bywała u nas Fizią). Tam to bracia walczą o to, co jest odwiecznym tematem bajek i baśni, o zwycięstwo dobra nad złem. Tam to młodszy z braci zmężnieje. I stamtąd razem w finale powędrują ku światłu, ku nadziei.

Malownicza sceneria krainy dawała możliwość scenograficznego popisu i taki w wykonaniu Joanny Braun zaiste otrzymujemy, bo realizatorzy lubelskich „Braci Lwie Serce” poszli w swej pracy nie literackim a plastycznym tropem a zatem w stronę formy. Pomieszane zostały zostały motywy surrealne z „poetyką” fantasy, różne szkoły malarskie i trendy teatru plastycznego (konkretnie nastąpił ukłon w stronę jednego autorskiego teatru, ale o tym za chwilę). W scenografii da się jednak dostrzec podwójne rozłamanie. Należałoby przede wszystkim oddzielnie mówić o dekoracjach z pierwszego i drugiego aktu i – po drugie – odrębnie o nich i o strojach.

Mało pociągająca scenografia aktu otwierajacego spektakl, w drugiej części osiąga maestrię, jakkolwiek mała przestrzeń scenicznego okna w lubelskim teatrze nieco dławi jej rozmach. Ale to w tym akcie otrzymujemy obiecane kalejdoskopowe zmiany obrazu (chociaż nie zmieniają się one jeszcze „w jednej sekundzie”). Dolina Dzikich Róż przemiania się w zagrodę Mateusza, w pałac tyrana, w więzienie Orwara, w wodospad obok jamy smoka. Wszystkie elementy są mobilne, otwierają się nowe plany, jest… jak w bajce.

Obok tego działają trochę wyrwane z dekoracyjnego kontekstu (wtedy się mawia: z innej bajki), prywające, fantasmagoryczne stroje, jakich ten teatr jeszcze chyba w swej długiej historii nie widział. Wyobraźnia Joanny Braun zdaje się być nieokiełznana. Te budowle dźwigane na głowach Sofii (Violetta Tomica) czy Mateusza (Marian Kłodnicki), te reniferowe poroża Huberta (Zbigniew Litwińczuk), te jednoskrzydłe anioły, w które od początku przemienili się bracia, te przeniesione z okładek książek science fiction czy fantasy postacie Kedera (Ilona Zgiet) i Wedera (Magdalena Kiszko, kolejny debiut w Andersenie), ten hełm i enigmatyczny strój dwulicowca Jossiego (jeszcze jeden debiutant, Bogusław Byrski, najbardziej wyrazista rola w spektaklu), to wszystko jest tak porywające, że oczy nie mogą się nacieszyć, iż coś podobnego widzą. Więc dlaczego coś jednocześnie nie gra?

Nigdy prawie w swych recenzajach nie posiłkuję się przedpremiarowymi wypowiedziami reżysera, ale teraz dla dobra wywodu to uczynię. W wywiadzie dla Kuriera Włodzimierz Fełenczak powiedział Teresie Dras: „Umówiliśmy się (z autorką scenografii – przyp. A.M.), że zrobimy sztukę o aniołach, inspirowaną malarstwem prerafaelitów. Te kolory, te różowości, to światło – lubię te klimaty”. A wcześniej: „Jesteśmy w tym spektaklu dość blisko Sceny Plastycznej Leszka Mądzika, z tym że nasz teatr światła jest kolorowy”. I to jest ten ukłon, o którym wyżej wspominałem. I tu bodajże leży pies pogrzebany. W krainie Nangilimy miało być groźnie, ale to nie oznacza, że mrocznie.

Jest kika mrocznych obrazów prerafaelitów, „Ofelia” Millaisa, jego „Dolina spokoju” czy „Beata Beatrix” Rosettiego. Ale inne? Bije z nich immanentnie zawarty w nich blask, który malarze z tego kręgu osiągali kładąc kolory warstwami na płótnie bez mieszania ich na palecie. Zobaczcie „Zaślubiny świętego Jerzego i księżniczki Sabry” tegoż Rosettiego, albo „Ślepą dziewczynkę” Millaisa, albo sztandarową „Swiatłość świata” Hunta, a przekonacie się, co to znaczy wewnętrzny blask obrazu, co znaczy dominacja złocieni (a nie różowości) w malarstwie. Próba pożenienia prerafaelickich idei z oscylującymi na granicy widoczności wizjami Mądzika okazała się – delikatnie mówiąc – nieporozumieniem. Poza tym, Leszek Madzik jest mistrzem światła, ba!, mistrzem nad mistrze, który ze światła i mroku buduje całe swój tak podziwiany teatr. Jeśli już co, to reżyser ze scenografem powinni poprosić go o konsultacje, bo przecież ten artysta związał się w ubiegłem sezonie z Teatrem Andersena realizując tu swą sztukę.

Na marginesie tej głównej uwagi, można dodać pomniejsze. Do autorki adaptacji, że postacie drugiego planu są mało rozpoznawalne i dopiero sprawdzając w programie obsadę, ze zdziwieniem odkrywamy, że w ogóle w spektaklu funkcjonowały. Do reżysera, że mieszając realne z nadrealnym nie potrafił w scenie walki zdecydować się, co wybrać i powstał z tego nieczytelny galimatias. Do autora muzyki Wladysława Komendarka, że w tej scenie zastosowane środki są monotonne a więc mało jak na walkę ekspresyjne (a zupełnie nie pojmuję, co oznaczają powracajace w przedstawieniu dokuczliwe uderzenia jakiejś kołatki).

Treść „Braci Lwie Serce” się broni, można się wzruszyć i wynieść z teatru duży kawał pokrzpiajacej nadziei. Szkoda, że zdominowała je forma – z jednej strony, jak się rzekło, fantastyczna, z drugiej, nieadekwatna, nie we wszystkim do tych treści przystająca.

Andrzej Molik

Bracia Lwie Serce. Napisała dla teatru Anna Bocian na podstawie książki Astrid Lingren. Reżyseria – Włodzimierz Fełenczak; senografia – Joanna Braun; muzyka – Włodzimierz Komendarek, przygotowanie wokalne – Gabriel Menet. Prapremiera światowa w Teatrze im. H.Ch.Andersena w Lublinie 10 grudnia 2000 r.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: