Wabiki i ponuraki

43 Semana Internacional de Cine de Valladolid

Na filmy, wokół których nie ma szumu lub ten szum jest zbyt mikry, nikt nie chce chodzić. Same tytuły, szczególnie z krajów filmowo mało atrakcyjnych, czyli w dzisiejszej dobie z wszystkich, które nie posiadają Hollywodu, nic widzom nie mówią. Magnesem – owszem – mogą być nazwiska reżyserów a szczególnie aktorów, jednak i tu atrakcje szybko się kończą, bo ilu może być Spielbergów, Coppoli, Cameronów czy Hofmannów, De Nirów lub pań Winslet czy Stone?

Wszystkie festiwale, może tylko z wyjątkiem Wielkiej Trójki – Berlin, Cannes, Wenecja – stosują zatem starą, wypróbowaną metodę. Wprowadzają do programów wabiki-ozdobniki, obrazy które zdobyły już sławę a więc co najmniej zostały opromienione laurami wspomnianych festiwali. Niekiedy się okazuje, że wręcz muszą to robić, bowiem trójka potentatów, wyrywając sobie co bardziej smakowite kęski, dokonuje przesiewu propozycji producentów a ci z kolei, nie kwapią się zbytnio z wysyłaniem swych filmów na festiwale niższej kategorii.

Semana Internacional de Cine de Valladolid jest dodatkowo w o tyle gorszej sytuacji, że odbywa się zawsze w ostatniej dekadzie października, to jest raptem na dwa miesiące przed końcem roku (choć festiwali w Europie jak psów, ten w stolicy hiszpańskiej prowincji Castilla y Leon należy do ostatnich w kalendarzu). Dawno wówczas nie tylko po triadzie B-C-W, ale i po Moskwie, Karlovych Varach, Locarno a nawet po – oddalonym od Valladolid o jakieś raptem 200 km, tyle, że odbywanym jakby w innym kraju, Kraju Basków – San Sebastian. I chociaż Seminci (taki skrót stosują Hiszpanie i tak nazywa się też gazeta festiwalowa), kształtowne koneserskim gustem szefa artystycznego, Fernando Lary, to impreza szalenie ambitna i, en total, wręcz zaprzeczenie gwiazdorskiego, proamerykańskiego festiwalu z baskijskiej prowincji, nikt nie zapomina o rynkowych zasadach i wabiki wobec publiczności do programu się wprowadza.

Proporcjonalnie, nie jest ich dużo. 43. eddycja Valladolidzkiego Tygodnia Kina (który trwa 9 dni!) to aż 300 projekcji, czyli średnio 35 dziennie. To 121 filmów długometrażowych i 98 krótkometrażowych. Z tej liczby w tzw. Sección Oficial znalazło się 18 filmów krótkich (odrębnie ocenianych) i 22 filmów fabularnych, z których cztery to dopiero owe ozdobniki fuera de concurso. Niby ich tylko cztery, ale to one przyciągają największe tłumy do festiwalowych kin i robią w mieście atmosferę wokół festiwalu. Tylko trzy wydarzenia mogły na Seminci z nimi konkurować: przyjazd Miry Sorvino Paula Austera na konkursowy pokaz Lulu na moście, przegląd filmów (15 tytułów) i obecność w Valladolid wielkiej Liv Ullmann oraz projekcje Truman Show w reżyserii Petera Weira, bodaj najbardziej znanego filmu, jaki udało się organizatorom ściągnąć do konkursu, w którym zresztą, podobnie jak Lulu, zupełnie przepadł, choć jest dziełem wybitnie inteligentnym.

Jednak to z powodu przewidzianego na ceremonię zamknięcia Semany wabika, zupełnie niezwykłej komedii Roberto Benigniego wyróżnionej w Cannes Wielką Nagrodą Jury, La vita e bella (Życie jest piękne), przeżyłem coś w rodzaju deja vue. Pod Teatro Lope de Vega zobaczyłem na kilka godzin przed gala de clausura koczujący tłum, jako żywo kojarzący się z kolejkami po mięso za późnego Gierka. Takie obrazki są dziś u nas zgoła niewyobrażlne, osobliwie z powodów kulturalnych, a przecież w Hiszpanii, nie tylko za sprawą wywołującej wzruszenie i śmiech tragikomedii, której większa część dzieje się w obozie koncentracyjnym(!), widziałem ogonki ciągnące się kilkadziesiąt a nawet kilkaset metrów od kas biletowych festiwalowych kin.

O ile trudno zważyć, co dla kolejkowiczów koczujących w ostatnim dniu przed głównym kinem Semany było ważniejsze, film Benigniego czy sama ceremonia zamknięcia, przy innych projekcjach sytuacja była klarowna. Tłum walił na film, kuszony zresztą dodatkowymi magnesami. Na otwarcie pokazano nowe dzieło Andre Techine, który rok wcześniej miał w Valladolid taki sam przegląd jak obecnie Liv Ullmann. Wtedy towarzyszyła mu na festiwalu uwielbiana prze Hiszpanów Carmen Maura, aktorka znana nam m.in. z filmów Pedro Almodovara. Prezentowano ją wówczas jako gwiazdę tego zapowiadanego filmu francuskiego reżysera i teraz konsekwentnie przybyli oboje na jego premierę. Jakież było rozczarowanie, gdy sie okazało, że rola Carmen w Alice et Martin jest zgoła marginalna a sam film, historia dziwnego związku chłopaka i dojrzałej kobiety, też nie zachwyca, chociaż tytułową Alice gra sama Juliette Binoche, ongiś w Valladolid wynoszona do nieba po Niebieskim Krzysztofa Kieślowskiego.

Z dwóch pozostałych ozdobnikowych obrazów sekcji oficjalnej, Doktora Akagi Japończyka Shohei Imamury Generała Irlandczyka Johna Boormana, zdecydowanie wolę ten drugi. To pyszna łotrzykowska opowieść o współczesnym Robin Hoodzie, który grabi bogatych i daje biednym, ale który umie też wykorzystać destabilizację swego kraju jak również – rzeczywiste i mityczne – zagrożenie terroryzmem IRA. Niespodziewanym umajeniem programu stał sie też w ostatniej chwili kanadyjski film Last Night debiutanta Dona McKellara. Oparł on akcję na prostym pomyśle, wrzucając parę bohaterów w chaos nocy 31 grudnia 1999 roku, zapowiedzianej przez media jako tytułowa ostatnia noc świata. Producent wycofał film z konkursu w przeddziań projekcji, co było gestem niemal symbolicznym, jakby w jej dzień istotnie świat miał się kończyć. A szkoda, ciekawy obraz miał szanse na laury.

Oprócz filmu Techine, traktowanego na innych zasadach, bo jego pojawienie się na Seminci jest wynikiem kosekwencji organizatorów strających się dać wyraz ciągłości programowej, oraz poza filmem kanadyjskim, pozostałe zdobyły wcześniej jakieś laury festiwalowe (The General to nagrada za najlepszą reżyserię w Cannes). Także tworzenie jednego z cyklów towarzyszących głównem nurtowi festiwalu, było niewątpliwie efektem całkiem świeżego lauru, Złotego Lwa zdobytego przez Takeshi Kitano w 1997 roku w Wenecji za film Hana-Bi. Trudno mi powiedzieć (na oboczne cykle zwyczajnie nie ma czasu chodzić), czy inne filmy Japończyka były równie chętnie oglądane, ale na ten dostał się jedynie nikły procent chętnych.

Tyle tu piszę o tych kwiatkach z festiwalowej łączki, bo im bliżej do śladowego nawet sprawozdania o filmach konkursowych, tym bardziej rośnie we mnie poczucie bezsensowności takich uwag. Po co męczyć polskiego czytelnika opisem filmów, których przypuszczalnie nigdy nie zobaczy w naszych kinach? Po co epatować naszego kinomana tytułami czy nazwiskami, których i fachowcy często nic nie słyszeli? Jest wszakże od tej reguły kilka wyjątków w konkursowym zestawie i o nich słów kilka warto powiedzieć, nawet jeśli ich start w szrnkach 43. Semany de Cine nie uwieńczony został sukcesem.

Sukces zaliczył Ken Loach, twórca w Hiszpanii niezwykle ceniony, szczególnie po rozliczeniowym filmie o tamtejszej wojnie domowej Ziemia i wolność. Obraz lewicującego reżysera p.t. My Name is Joe (Mam na imię Joe), nie tylko słusznie zdobył główny laur, Złoty Kłos, ale też nagrodę za najlepszą rolę męską dla Petera Mullana oraz – co u Hiszpanów, wręcz szowinistycznie rozkochanych w rodzimych filmach i im rokrocznie przyznającym ten laur, jest zupełnym ewenementem – nagrodę publiczności fundowaną przez dziennik El Norte de Castilla. Loach należy do grupy brytyjskich twórców, którzy wysforowali kinematografię zza Kanału Angielskiego (po francusku – La Manche) na szczyty europejskiego kina, podejmując tematy trudne, społecznie zaangażowane. Taki jest też trimfator tegorocznego Valladolid, tragiczny w wydźwięku, przygnębiajacy beznadziejnością losu bezrobotnego alkoholika, który próbuje się odbić od dna i prowadzić piłkarską drużynę. Ten film bez wątpienia mamy szansę zobaczyć w naszym kraju, tym bardziej, że i on i – w swej kategorii – odtwórca tytułowej roli, zostali ostatnio mianowani do Europejskiej Nagrody Filmowej, którą przyznano w Londynie raptem wczoraj (4 grudnia), więc jej wyników pisząc te słowa nie mogłem jeszcze znać. Notabena, w tych samych kategoriach, najlepszego filmu i roli męskiej, kandydydatami są: wspomniany wyżej obraz Życie jest piękne i jego autor i jednocześnie odtwórca roli ojca, Roberto Benigni, tak dobrze znany z filmów Jima Jarmuscha.

Podobny wydźwięk jak dzieło Loacha ma film TwentyFourSeven (24,7) autorstwa innego Brytyjczyka, Shane’a Meadowsa, zdobywcy jednej z dwóch nagród imienia Pilar Miro, zmarłej przed rokiem szefowej hiszpańskiego kina, dla najlepszego młodego reżysera (przed obrazem drugiego laureata, Christophe’a Ruggii, opowiadającym o arabskich slumsach w Lyonie filmie Le gone du Chaaba /Dziecko dzielnicy Chaaba/, nie widzę u nas przyszłości). Bob Hoskins, genialnie odtwarzający tragiczną postać domorosłego trenera bokserskiego, który tworzy drużynę z nudzących się obiboków (znowu, jak u Loacha, sport jako szansa i remedium na społeczne nierówności), otrzymał już za tę rolę laur na jakimś innym festiwalu i chyba tylko dlatego nie zdobył go w Valladolid, bo kreacja ta nawet przewyższa rolę nagrodznego Mullana. TwentyFourSeven przyniósł też wyróżnienie dla Ashleya Rowe, autora czarnobiałych zdjęć do filmu. Nagroda jest zasłużona, ale jest i przejawem pewnej choroby toczącej takie ambitne festiwale, jak valladolidzka Semana. Otóż, dużo łatwiej zdobyć na nich uznanie właśnie za zdjęcia monochromatyczne. Nie tak dawno tytuł Best Director of Photography wywoził stamtąd pewien Węgier, autor zdjęć w czerni i bieli do filmowej adaptacji Woyzecka. W dobrym stylu jest dzisiaj robić wbrew producentom taśm barwnych. Sukces gwarantowny!

Nad innymi laureatami, filmami z Hiszpanii (w roku bieżącym gospodarze mogli się cieszyć jedynie z aktorskiej nagrody dla młodej Ariadny Gil, zresztą wygwizdanej), Australii i Austrii, nie mam zamiaru się rozwodzić. To, jak to nazwałem w tytule tej relacji, typowe ponuraki, przy czym jest to określenie tyczące nie tylko treści filmów, lecz i stanu w jakim znajduje się widz po ich obejrzeniu. Szybko się o nich chce zapomnieć, podobnie jak o całym jeszcze szeregu obrazów zakwalifikowanych do konkursu, dzieł z Belgii, Nowej Zelandii, Iranu, Libanu a nawet USA (koszmarna High Art w reżyserii Lisy Cholodenko, gdzie na piedestały tytułowej wyższej sztuki wciągnięto problemy lesbijek).

Natomiast żałuję, że w werdykcie pominięto zupełnie film Idioterne(Idioci) Larsa von Trier a już kompletnie nie mogę pojąć, że przez jury nie został w ogóle dostrzeżony dojmujący, jugosłowiańsko-francusko-chorwacki obraz Gorana Paskaljevicia p.t. Bure baruta (Beczka prochu). Duńczyk, autor pamiętnego filmu Przełamując fale, wraz z kilkoma innymi filmowcami z jego kraju jest autorem autorem manifestu Dogma’95, przypominajacego zasady francuskiego Cinema Verite. Dla nich kino prawdy to zapis wręcz dokumentalny, na taśmie video, z wejściem do wnętrza przedstawianego, społecznego problemu a bez fabularnych ozdobników. Trochę to dziwne, szczególnie u tak wyrafinowanego artysty jak von Trier, ale efekty są wcale ciekawe. Idioci prezentują kłopoty grupy zapaleńców, którzy dla – jak to sie u nas mówi – ludzi specjalnej troski organizują coś w rodzaju domu rodzinnej terapii, w którym zanika granica pomiędzy niedorozwiniętymi umysłowo pacjentami-domownikami a ich opiekunami. Takie zaglądanie w psychiczne bebechy budzi u części widzów niesmak, jeszcze bardziej – werystycznie sfotografowana scena zbiorowej orgii. Nie wątpię jednak, że film ten – także z ostatniego powodu – znalazłby u nas amatorów.

Jeśli zaś chodzi o film najsłynniejszego dziś obok Emira Kusturicy serbskiego reżysera (panowie się nie lubią a Paskaliević wręcz konkurenta nie ceni; kiedy ktoś go zapytał na konferencji prasowej o Kusturicę, odrzekł: – Proszę o inny zestaw pytań!), przydarzyło się temu dziełu chyba nawet coś gorszego niż Bobowi Hoskinsowi. Nie dosyć, że dostał już w Wenecji pozaregulaminową wprawdzie, ale wciąż prestiżową nagrodę FIPRESCI (międzynarodowej federacji krytyków filmowych), to nie tak dawno, na 40. Semanie, Złoty Kłos zdobył poprzedni film Paskalievicia Nasza Ameryka. Mogło zadziałać także jakieś serbskie lobby ludzi, którzy tego dzieła nie są w stanie zaakceptować. Gdyby nie to, jury zapewne nagrodziłoby Serba, bo Beczka prochu jest jedną z najokrutniejszych diagnoz stanu psychiki mieszkańców dawnej Jugosławii jakie kiedykolwiek powstały. Na mnie film zrobił wprost wstrząsające wrażenie. Po seansie nie opuszczało mnie też wielkie pragnienie, żeby polskie kino dorobiło się twórcy, który potrafiłby przedstawić mentalne przyczyny toczących nas fobii, różnych Żwirowisk i partii, które dołują swych liderów (exemplum: casus Balcerowicza).

Tytułową beczką jest, rzecz jasna, Jugosławia. Akcja filmu rozgrywa się w Belgradzie, w listopadową noc 1995 roku, noc podpisania pokojowego układu w Dayton, która dla mieszkańców jest jednak taka sama jak inne. Wojna, choć geograficznie odległa od miasta, jest wszędzie: na ulicach, we własnych domach, w łowach ludzi. Paskalievic twórczo wykorzystuje metodę zastosowaną przez Roberta Altmana w filmie Na skróty. Dzięki montażowi, który nazwałbym inteligentnym, równolegle prowadzi kilka wątków, gdzie sytuacja czy osoba są pretekstem do zmiany planu i przerzucenia się w kolejną, przenikającą z pozstałymi opowieść. Tu ofiary za chwilę stają się katami a ich za moment dosięga zemsta. Gwałt rodzi potrzebę odwetu, przemoc pączkuje i po zwielokrotnieniu dosięga wszystkich. Oglądając scenę, w której żołnierz na przepustce z darma racji porywa tramwaj i terroryzuje jego pasażrów, autentycznie – i niech chowają się tu wszystkie horrory – bałem się i kurczowo trzymając fotela, modliłem się, żeby nikomu nie zrobił krzywdy. Niestety – zrobił. I pociągnął dalszą lawinę tragedii. Szok!

Takich filmów, po których oszalały z bólu twórca może być przez swój naród wyklęty, a którego za odwagę powinno się raczej nagradzać najwyższymi medalami ustanowionymi przez współziomków, bo nikt im nie powie tyle prawdy o nich co prawdziwy artysta, takich filmów się nie zapomina. Jeśli na festiwalu zdarzy się tylko jedno takie arcydzieło, to znaczy, że warto nań było jechać. A że na 43 Semana Internacional de Cine de Valladolid udało się zobaczyć jeszcze kilka wartościowych filmów, znaczy, że było warto bardzo. Nawet gdy znowu do konkursu nie zakwalifikowano żadnej polskiej produkcji a jedynym śladem naszej obecności w europejskim krwioobiegu kina, były nie takie znów świeże Historie miłosne Jerzego Stuhra w ogoniastym, pokazywanym w kinach kategorii B przeglądzie Punto de encuentro, co znaczy – a nie jest to niestety żadna dla nas pociecha – Punkt widzenia.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: