Wakacje w Toskanii

Wszystko zaczęło się w Kazimierzu. Tomek znowu, tak jak rok wcześniej, przyjechał do Polski w maju i tak samo – co stało się miłym rytuałem – zaprosił nas na sobotni obiad w Domu Architekta. Miasteczko nad Wisłą ponownie okazało się idealnym miejscem do spotkania z gronem przyjaciół, bo w Lublinie miał być krótko, by poczynić pierwsze kroki zmierzające do rejestracji Fundacji Tomka Kawiaka, a po weekendzie musiał zjawić się w Warszawie na otwarciu wystawy swych prac w Kordegardzie. Zaraz potem wracał na Lazurowe Wybrzeże do domu w Grasse, bowiem za kilka dni ruszał z kolei do Włoch, gdzie szykował wernisaż innej ekspozycji, tym razem w nowej galerii w Mediolanie. Ot, taka sobie zwykła ruchliwość artysty europejskiego formatu.

Tomek zaczął od wiadomości, co to też nam w gościńcu przywiózł. To, że otrzymam dwa kolejne odlewy statuetki Nagrody Tomka, jak popularnie nazywamy Nagrodę Artystyczną Działu Kulturalnego Kuriera Lubelskiego za Wydarzenie Artystyczne Sezonu – mogłem się spodziewać, bo obiecywał to telefonicznie. To, że trafi do mych rąk butelka Ricarda, czyli ulubionego anyżkowego pastisu – też od biedy dało się przewidzieć. Ale trzeci prezent okazał się szokujący. – Postanowiłem tobie i dzieciom zafundować w wakacje tygodniowy pobyt w Toskanii – zakomunikował z obojętną miną. Jeśli z wrażenia nie usiadłem, to tylko dlatego, że pozycję siedzącą już zajmowałem.

Kiedy pierwszy szok przeszedł i trzeźwość umysłu powróciła, jęłem bezczelnie pertraktować, żeby było to 10 a nie 7 dni, jako że – argumentowałem – trudno gnać samochodem blisko 2000 km na zaledwie tydzień czasu. Dowiedzieliśmy się też uszczęśliwieni, że nasz cel to Pietrasanta, w której jeszcze nie tak dawno Tomek wynajmował pracownię, a gdzie i teraz jeździ z Francji odlewać swoje rzeźby z brązu, bo toskańskie miasteczko słynie nie tylko z kopalni marmuru, ale i ze znakomitych odlewników. A to, że tę cudowną wiadomość przekazał nam Tomek w Kazimierzu, miało wymiar symboliczny: Pietrasanta okazała się być włoską multiplikacją Kazimierza, miejscem spotkań artystów z całego świata, miastem dziesiątków, może nawet setek galerii i zmieniających się ekspozycji plenerowych, cackiem opartym o strome stoki Alp Apuańskich a oddychającym bezkresem pobliskiego Morza Tyrreńskiego. Nad tym wszystkim unosi się duch Michała Anioła, który – jak głosi stosowna tablica na rynku – tu podpisywał umowę na wydobycie słynnego marmuru z pobliskiej Carrary i to tak wielkiego bloku, że powstać mógł jego kolosalny Dawid. Czy w takim stanie rzeczy ktoś może się dziwić, że pod słońcem Italii, w bajkowej, pełnej sztuki Pietrasanta wciąż pamiętaliśmy o kazimierskim preludium naszej przygody?

***

W dzienniku pokładowym skody fabii uzbrojonej na dachu w tzw. trumnę na kóbitki (czytaj: bagażnik), który Ewka, mój dzielny, niemal niezawodny pilot nazwała Dziennik Bridget Jones na Włochy 2001, pierwszy wpis głosi: 6 sierpnia (poniedziałek), godz.9.40. stan licznika 5177 km. A później: * Sodoma i Gomora w okolicy Puław, po nawałnicy setki powalonych drzew; * Klwatka: klwatczanin i klwatczanka, bądź citizen of Klwatka; godz. 16.15 Chałupki – Hotel Zamek. Stan: 5679 km. Dobre osiągnięcie jak na polskie drogi i objazd na Śląsku: 500 kilometrów w 6,5 godziny. A hotel okazał się tani (110 zł z 3-osobowy pokój!), sympatyczny i stojący niemal na samym przjściu granicznym.

Przekroczyliśmy je nazajutrz o 8.45. Nie będę się rozwodził o drodze przez Czechy, zakupach i knedlikach z gulaszem wiedeńskim w graniczącym z Austrią Mikulovie i jeździe przez ten drugi kraj. W każdym razie zorientowliśmy się, że nie musimy tak jak w wielu podróżach partyzancko spać na jakimś parkingu, bo jesteśmy w stanie tego dnia dojechać do samych Włoch. I tak się stało. O godz.21.05 przy – jak pokazał komputerek fabii – średniej szybkości 98 km/godz (!) dotarliśmy do dobrze znanej już nam publicznej plaży na końcu Lido de Jesolo, gdzie nocowaliśmy już w 1996 r. i dwa lata temu. Tym razem spanie pod gwieździstym niebam wybili nam z głowy Niemcy z parkującego obok auta. Pytali się o telefon do policji, bo właśnie ich samochód został w kilkanaście minut doszczętnie obrabowany i w ten nagły sposób zakończyli włoskie wakacje. Trzeba było się (koszmar) zdrzemnąć w fabii.

Tomek radził nam, żeby pod Viareggio nie jechać przez Florencję, bo tam serpentyny na Autostrada del Sole, więc 8 sierpnia wybraliśmy za Bolonią kurs na Modenę, Parmę i dalej na La Spezię i wpadliśmy na tym ostanim odcinku w Apeninach na takie wzniesienia i serpentyny, że kierowca dobrze się spocił, ale i miał przedsmak tego, co czekało go u celu podróży. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie nakłonił wcześniej Ewy i Marcina na zjazd do źródeł sztuki, w tym przypadku do Parmy. Pora była fatalna – godz. 11.45, tuż przed sjestą, a to oznacza zamknięcie wszelkich zabytków i mała pociecha w tym, że po opłaceniu 1000 lirów za godzinę postoju, bilet z parkomatu pokazał, że możemy stać aż do 15.45, bo sjestowe trzy godziny są darmowe.

Ale trochę udało się zobaczyć. Zdążyliśmy do Duomo, pięknej katedry w stylu lombardzko-romańskim z XI w., by pozachwycać się wymalowanym iluzjonistycznie w kopule Wniebowzięciem Corregia, które ktoś nazwał siekaniną żabich udek a Dickens uznał, że czegoś podobnego nie wymyśliłby szalony chirurg w stanie najdzikszego delirium (akurat!). Wyprosiliśmy też u cerbera tuż przed 13.00, żeby wpuścił nas jeszcze do cudownego ośmiokątnego baptysterium katedry, dzieła Benedetta Antelamiego z 1196 r., no i poszliśmy (Ewa się wypięła) do otwartej na okrągło Galerii Nazionale w zwalistym Palazzo della Pilotta, do której wchodzi się przez palladiański Teatro Farnese, i w której udało się stanąć tete a tete z rysunkową Główką młodej dziewczyny Leonarda i kilkoma jeszcze płótnami Corregia a także Parmigianina, Carraciego i – co za radość – Tintoretta.

O drugiej zaczęliśmy się wydostawać z miasta Aleksandra Farnese i po rzeczonych serpentynach i 150 km, autostradowy zjazd Versilla otworzył nam drogę do naszej Pietrasanta. Ewa z planem miasta skserowanym czujnie przez Tomka pilotowała nas w stronę sąsiedniego Camaiore i na via Montegiori odchodzącą w bok tuż przed tym miasteczkiem, aż tam, gdzie na mapce ręka artysty skreśliła słowa: przed zakrętem w lewo MAŁY ZJAZD. Mój Boże, mały zjazd! Gdy już po trzykrotnym jeżdżeniu w górę i w dół drogą tak wąską, że przed kolejną serpentyną trzeba było trąbić, żeby się zatrzymał samochód jadący z góry, bo inaczej nie można by było się wyminąć, po częsciowym spaleniu hamulca ręcznego (żeby się nie stoczyć tyłem w przepaść) i po bezskutecznum poszukiwaniu domu nr 192 i otrzymaniu instrukcji od młodego Włocha, że zaiste trzeba skręcić na grande curva, na którym to zakręcie już byliśmy dwa razy, ale ludzie w autach znacząco stukali się w głowę, że chcemy z niego zjeżdżać w bok, wiec po tym wszystkim i sprawdzeniu (pieszo!) przez dzieci, że rzeczywiście to tutaj, Ewka, która wcześniej orzekła, że nie zjedzie obok mnie w aucie w tę czeluść (ja postanowiłem się przełamać, przecież trzeba było sprowadzać tędy wóz przez kolejne 10 dni!), zanotowała: ok.16.30 znajdujemy Nicolasa Maggi, stan 7068 km i stan zwątpienia co do możliwości jazdy samochodem w takich warunkach.

A więc okazało się, że od domu zaliczyliśmy 1900 km. Okazało się też, że Nicola na nas nie czekał, bo pomylił daty i jeszcze kilka godzin przygotowywał nam lokum w pracowni położonej poniżej jego pieknego domu stojącego na grani Alp Apuańskich w gaju oliwnym, z zapierającym dech w piersiach widokiem na odległe o jakieś 10 km morze. Okazało się wreszcie, że pod ten Tomkowy MAŁY ZJAZD, podjeżdżać się nie dało na dwójce, tylko na pierwszym biegu, a dźwięk klaksonów aut jeżdżących nieopodal po serpentynach, stał się obok cykad stałą muzyką towarzyszącą naszemu pobytowi w tym cudownym zakątku Toskanii. No i jeszcze coś się okazało. Mianowicie, że nasza górka to mała pestka wobec tej, na którą pilotował nas za kilka dni poznany w Pietrasanta Polak.

O tym za chwilę. Najpierw trzeba było dać nura do morza, a że było do niego kawałek drogi, w tym 2,5 km po tych szalonych zjazdach, na zatłoczoną do granic możliwości plażę (obok pełno pustych, ale płatnych) w Marina di Camaiore jechało się na cały dzień. Skutek był straszliwy. Już po dwóch dniach nie mogłem się przewrócić w łóżku, bo rozżarzona skóra piekła jak piorun. Zarządziłem więc sobotni wyjazd do – jak zapisała kronikarka – Pizy na pizzę i pyzy. Wyżerki nie było, ale po 46 km objawiło się Campo dei Miracoli i jego cud najsłynniejszy, owa krzywa campanilla, do której pielgrzymuje cały świat, by ją podziwiać – się okazało – tylko z zewnątrz. Trzeba było się zadowolić katedrą ze słynną gotycką amboną Giovanniego Pisano i drugą, jego ojca Nicoli w koronkowym baptysterium obok, wreszcie wizytą (już bez dzieci, bo drogo) w Museo delle Sinopie do czego tak namawiał Wojciech Karpiński w Pamięci Włoch pisząc o tych szkicach fresków, że synopie zadziwiają precyzją linii, czasem śmiałością ujęcia, nowoczesnością rysunku i że szkic wydaje się nam nieraz bliższy od ostatecznej wersji dzieła. Zaiste

Byliśmy tego dnia jeszcze w drugim cacuszku o nazwie Lukka, takim włoskim Carcassonne dokładnie otoczonym 4-kilometrowymi murami z XVI w., gdzie pyszne lody konkurowały w doznaniach z pięknem płaskorzeźb Nicoli Pisana na perełkowym portyku Duomo San Martino i obrazów Fra Bartolomeo, Girlandaja i Tintoretta (wreszcie zobaczyłem jedną z wersji jego tak innej od Leonardowej Ostatniej Wieczerzy) i z urokiem tego miasta jak szkatułka wysadzana klejnotami zabytków. A wieczorem umówiliśmy się na ryneczku w Pietrasanta z Andrzejem Bauermannem, poleconym nam przez Tomka poetą (zna naszego Tadzia Cugowa i był kiedyś w Lublinie na jego kongresie) i malarzem, który osiadł w górach za miastem w Seravazza naprzeciwko stoku z wykopem kopalni marmuru. Pogadaliśmy o Igorze Mitoraju, najsłynniejszym w Pietra plastyku, polskim rzeźbiarzu, o którym świat wie więcej niż my, i który, jak głosił plakat w kawiarni, miał właśnie wystawę w Muzeum Olimpijskim w Lozannie, co nie takie dziwne, bo jego dzieła to wariacje na temat rzeźb antycznych i jedną z ozdób toskańskiego Kazimierza obok kolegiaty San Martino z 1330 r., zmieniających się monumentów z dorocznych plenerów i obłej, jak zwykle nieco świntuszącej rzeźby słynnego Bottero, jest jego Centaur z przyciętą głową a także prace z przydomowego ogrodu zamkniętego niestety z powodu nieobecności ponoć bardzo chorego artysty.

To Andrzej zafundował nam podróż jeszcze bardziej mróżącą krew w żyłach niż jazda do naszego Nicolasa Maggi, Mikołaja Winiary, jak z córką i synem zwaliśmy tego artystę. Zaprosił nas na niedzielny obiad, ale ledwo przełykałem polskie specjały (jeść ziemniaki w Italii – profanacja!) po tym, jak na dwóch zakrętach nie wyrobiłem się i trzeba było cofać auto nad przepaść i startować z ręcznego po innym łuku. Powiedziałem, że za skarby drugi raz tam nie wjadę, ale widoki były z typu niezapomnianych. Bauermann elegancko wymusił na nas rewizytę i przyjechał do nas z Marią, goszczącą u niego malarką z Krakowa, a myśmy ich podjęli po włosku, winem i spaghetii z tuńczykiem, łososiem (cóż z tego, że bałtyckim) i bazylią z ogrodowej donicy Gabrieli, pięknej żony Nicoli. Zrobił się z tego fantastyczny wieczór, bo i gospodarze byli wyjatkowo w domu, przyszli z dziećmi i z ojcem grającym na harmoszce, przynieśli mnóstwo schłodzonego winka własnego pędu i garnek zimnej wody, w którym pływały smakowite gruszki z sadu za gajem oliwnym. A Andrzej trochę wściekły, że nie pogadał sobie po polsku, tylko tłumaczył, dedykował mi wiersz Mowa, który zaczyna się tak: przyjechałem z daleka – widzę, słyszę / mowę, której pary spółgłosek,/ obok wesoło gromkich samogłosek,/ sekrety sobie powierzają szeptem.

Była jeszcze w tej podróży przygoda z Florencją, godna jednak jest odrębnego opisania i powiem tylko, że szukając miejsca spotkania z Anną Marią, przewodnikiem po tym mieście a siostrą aktorki z Teatru Andersena, tak pobłądziliśmy, że wjechałem autem na Piazza della Signoria prosto na tego Michelangelowego Dawida z marmuru carraryjskiego, czyli tam, gdzie żaden samochód nie ma prawa się pojawić. Była moja osobista Carrara, ale i była z tego mała tragedia, bo w tym czasie Marcin na plaży doprowadził się do poparzeń II stopnia i składaliśmy na koniec Toskanii wizyty w szpitalach. Był przy powrocie krótki postój w Padwie u św. Antoniego i były cztery dni na campingu w Monfalcone pod granicą chorwacką. Wreszcie był powrót po przejechaniu przez 20 dni 4200 km (bez 20). To wszystko było. A teraz są wspomnienia. Cudowne, których nikt nam nie odbierze. A zaczęło się w Kazimierzu. Wielkie dzięki Tomku!

Tekst i zdjęcia

Andrzej Molik

Tomkowe wakacje

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: