Wielkie BUM bez Carnavalu

Nie naoglądałem się zbytnio wydarzeń zakończonego w niedzielę Carnavalu Sztuk – Mistrzów 2011. Z różnych względów.

Przede wszystkim zaintrygowało mnie, że nie dostałem, żadnego mailowego newsa z programu tegorocznej edycji festiwalu (potem miało się okazać, że tego terminu unika się obecnie jak ognia). Mogę niekiedy czuć się wyatowany z informacyjnego obiegu z racji pozostawania już tylko stypendystą ZUS, ale główne instytucje kulturalne Lublina – bacząc na prowadzony przeze mnie niniejszy blog oraz zamieszczane w ZOOMie recenzje – zachowują przyzwoitość z czasów zawodowych działań piszącego te słowa i konsekwencje ślą info o proponowanych przez nie wydarzeniach. Zadzwoniłem do CK, skąd skierowano mnie do jego filii – Carnavalu Sztuk – Mistrzów 2011. Okazało się, że te organizowały tylko dwie pierwsze odsłony Festiwalu Sztukmistrzów (stąd niechęć nowych animatorów do tamtej, jak się przekonaliśmy, mało ambitnej nazwy) w 2008 i 2009 r, A od roku zarządza kształtem i programem objawionego novum, czyli Carnavalu (wg prawideł językowych, przy odmianie w naszym rodzimym polskim powinno się już pisać „Karnawału”, ale jak to by wyglądało?!) sama – cytuję z oficjalnej strony = Kancelaria Prezydenta – Marketing Miasta. Tam nigdy nie miałem chodów! Nawet znając w poprzedniej kadencji osobiście prezydenta i jednego jego zastępcę (pozostał jako jedyny na stołku), co brak wieści wyjaśnia (i żadna pociecha, że z Warsztatów K. do kręgu organizatorów został czasowo przeflancowany Carnavalu Sztuk – Mistrzów 2011, tak naprawdę spiritus movens przedsięwzięcia, główna jego siła napędowa).

W pierwszy, czwartkowy dzień Sztuk–Mistrzów nie mogłem z różnych względów uczestniczyć. Drugi się okazał o tyle feralny, że program o atrakcyjnej porze kolidował z połączonym z promocją katalogu finisażem wystawy prac Roberta Kuśmirowskiego Humanbomber, wydarzeniu w odległych od cyrkowych popisów Warsztatach Kultury przy ul. ks. J. Popiełuszki. Hiperwydarzeniu artystycznym, które będziemy jeszcze latami wspominać. Postarałem się jednak przygotować do tego – że ulegnę stylowi organizatorów – carnavalowego wieczoru. Młody człowiek, który mieszka ze mną pod jednym dachem i nie pozostaje rodzinnie obcy, w najlepszych intencjach, słuchając sugestii, co do internetowego adresu, wyszukał ojcu stronę z programem imprezy. Nawiedzony pewną, mam nadzieję czasową ułomnością, nie dostrzegłem jednego szczegółu i zapisałem przy pomocy grubego mazaka wielkimi bukwami, w czym to mogę jeszcze tego dnia uczestniczyć. W praniu szybko wyszło, że notatki na kartce mają się nijak do rzeczywistości. Gdzie się nie ruszyłem, przez Litewski, deptak, Łokietka, Rynek i Plac Po Farze, nic się nie zgadzało! Pozostało podziwianie i drżenie na myśl o katastrofie linoskoczków kroczących miarowo po taśmch rozciągniętych pomiędzy dachami budynków, których sztukę ambitnie (a w zasadzie fachowo – sam uwielbiam używać znanego głównie z cyrku terminu enterprener) nazywa się Urban HighLine.

W sobotę doszło w domu do weryfikacji. Coś mnie tknęło, że może korzystałem z programu z ub. roku. Brzmi to strasznie, ale tak zaiste było! Z prostego powodu. Ktoś nadgorliwy, choć przypuszczalnie natchniony myślą o ESK 2016 dla Lublina, wydumał, że adres www.sztukmistrze.pl nie brzmi w takich okolicznościach poważnie i odpowiednio europejsko, i zmienił go na elegantszy – www.sztukistrze.eu Małe literki, że chodzi o odsłonę z 2010 r. umknęły naszej uwadze. Nawet po poprawkach i korzystaniu z aktualnego prograu, nic to nie pomogło. Tegoż sobotniego dzionka w Lublinie niemożebnie i falowo lało. Kiedy dojechałem rzadką komunikacją miejską na Królewską, dowiedziałem się z kartki doklejonej do pachołków reklamowych z harmonogramem wydarzeń pod Ratuszem, że –cytuję mniej więcej – indywidualne pokazy Carnavalu zostały przeniesione do Plaza Lublin. Całym swym pisaniem przez ostatnie lata wyrażam swą niechęć do tej świątyni konsumpcji, więc ani mi się śniło wędrować, (bo i jak spod Bramy Krakowskiej tam dojechać?) na Lipową i w oparach nowej religii Polaków zadziwiać się kunsztem cyrkowców? Niestety, kartkowy komunikat nie wyłuszczał, czy dotyczy występów tzw. buskerów i czy obejmuje oddzielane wyraźnie na afiszach wydarzenia, np. zapowiadany na nich na godz.19 na Rynku występ Hermanos Infoncundibles. Pozostało patrzenie na urbanistycznych highline’rów spadających ( z zabezpieczeniem!) co i rusz ze swoich podniebnych pasków, bo pozbawionych tyczek poziomych mistrza i jego asystentki z niezapomnianego filmu pana Jriego Menzla, wg prozy pana Bohumila Hrabala. A na pożegnanie, w pogoni do ostatniego autobusu 32, odjeżdżającego na mą głęboką Kalinę – spozieranie na żałosną niestety (gdzie się podział jakikolwiek timing?) Galę Fire Show. W niedzielę, na finał, nie miałem już serca do Carneval Sztuk-Mistrzów (niektóre gazety drugi człon piszą małą literą – „mistrzów” – i zastanawiam się, czy nie mają racji).

Jednak owego sobotniego dnia w domu na VI piętrze wieżowca, z którego rozciąga się panoramiczny widok na kawał wschodnich dziedzin i południe Lublina, wydarzyło się jeszcze coś innego, dla autora tych słów najważniejszego. Z dużym opóźnieniem dowiedzieliśmy się od dobrych ludzi ze wspomnianą latoroślą, że o godz. 15. będzie wysadzany w powietrze komin, a w zasadzie chłodnia kominowa dawnej elektrociepłowni (może nawet tylko ciepłowni) na terenie ś.p. Fabryki Samochodów Ciężarowych. Szykowało się, jak donosiły media, Wielkie BUM!

W tym miejscu jestem mym Czytelnikom, ktorzy tych czasów nie pamiętają, winien sekwencję wspomnieniową W epoce, kiedy nie istniał jeszcze dworzec Lublin Północny, dziś oczywiście już nieczynny (uroki PKP), ale wciąż przelotowy, dojeżdżałem na studia do Lublina z mego Świdnika pociągami, które na dworzec główny (i jedyny) zmierzały krótszą trasą przez Majdan Tatarski, wzdłuż południowych granic FSC. Bodaj nawet podstawową atrakcją 9-12 min. trasy był przejazd obok 60-metrowej chłodni o kształcie silosu. To było fascynujące, że kolos zdawał się lewitować. Nie miał w każdym razie stabilnej wg laika podstawy. Klepsydrowo wcięta ściana tak ukształtowanego walca urywała się metr – dwa metry nad ziemią i widać było w tej przestrzeni spływające potoki parującej wody, ktore jakby – rakietowo – podnosiły komin nad powierzchnię gleby, śląc go bezskutecznie w kosmos. Był to tak znaczący industrialny obraz ( a w połowie lat 60. tamtego wieku naiwnie wierzyło się jeszcze w przemysłowe wartości przemian świata), że okazało się, iż pozostał w nieużywanych przez dekady zakątkach mózgu. Objawił się ponownie ok. ćwierć wieku temu, gdy zamieszkałem na wywyższeniu głębokiej Kaliny tuż przy Ponikwodzie. Z bliźniaczych południowych okien widziałem jak na dłoni dwa – chudy i ten obły – kominy d. FSC i dalej, chociaż w przestrzeni miara odległości umyka, najnowszy i największy – elektrociepłowni na Wrotkowie. Jak już przyszło mi spozierać przez te okna (rzadkość, moje jest na zachód) i dostrzegać komin o kształcie silosa, powracał sentyment do tamtych lat młodości dojeżdżającej po nauki i życiowe szanse do – dla świdnicznina – metropolii. I powracał – trzeba było wybuchu, żeby to sobie przypomnieć i docenić – obrazek pary i wody, który dawał za komuny jakąś – chciało się tak myśleć – nadzieję na kopniaka w górę. Na Wielki HUK, erupcję piękna i nigdy – to odrębny, smutny fakt – niespełnioną obietnicę dotarcie do Lepszego Świata.

Wtedy się odezwał ów młody człowiek, z którym dzielimy los i przestrzenie na kalinowym wzgórzu. I proszę uwierzyć, że to nie moja konstatacja! Rzekł, że gdyby Carnavalu Sztuk-Mistrze nie organizowali urzędasy z RM, a tacy animatorzy z WK jak Rafał Koza Kozińskii, Wielkie BUM stałoby się największym wydarzeniem imprezy niechętnie dziś nazywanej festiwlem, o której można się wypowiadać (przypadki różne, jak się powiedziało, przeszkadzały) prawie wyłącznie w superlatywch.

Już to sobie wyobrażam! Jakkolwiek mam pełną świadomość, co do ograniczeń narzuconych przez specjalistyczną firmę, którrj załoga załozyła 2200 ładunków wybuchowych złożonych z 200 kg czegoś dynamitopodobnego i zostawiła za sobą po BUM 2,5 tys. żelbetowego gruzu, ale krzywdy nikomu nie zrobiła. Ale czy nie można było się z nią dogadać, że pomiędzy kominem (lub na jego krawędzi) a budynkami Chemicznej rozpięta zostanie taśma (taśmy) dla adeptów Urban HighLine? Że u podstaw kolosa pokażą się żonglerzy i wszelkiej maści bustarzy? Że na Chemiczną zostanie zaproszony większy tłum odbiorców niż ten który przebywał? Itd. Itp. Można budować – omijając urzędniczą inwencję – budować kolosalny jak zburzony komin ciąg pytań.

Witaj stracona szanso, która się już nigdy nie objawisz!

 

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: