Orlik do lotu się podrywający

Jakimś dziwnym trafem, w niewielkim czasowym odstępie, pojawiły się na czytelniczym rynku edytorsko datowane na rok 2013 książki, których bohaterami – w zupełnie inny sposób – jest dwóch poetów do dziś budzących, najdelikatniej mówiąc, kontrowersje co do życia i twórczości. Pierwsza z nich, omawiana już w „Akcencie” biografia „Konstanty Ildefons Gałczyński. Poeta niebezpieczny” Anny Arno, ukazała się przynajmniej z okazji 60. rocznicy śmierci „zielonego Konstantego”. Interesujący nas tu teraz „Pamiętnik” Władysława Broniewskiego ujrzał światło dzienne bez żadnych jubileuszowych pretekstów, aczkolwiek w pełnej, pozbawionej skrótów i ingerencji najróżniejszych sił wersji po – jak się okazuje – nieprawdopodobnie długich staraniach. Pozwala on spojrzeć na autora zupełnie inaczej. Zweryfikować młodzieńcze, wydawane na niego m.in. przez niżej podpisanego łatwe wyroki. Trzeba było aż pół wieku, żeby do tego doszło!

Wspomnienie z młodości. Uczeń jeszcze podstawówki (wtedy siedmioletniej), ale już zarażony wysoką kulturą, biega do Zakładowego Domu Kultury w baraku koło WSK na wszelkie wydarzenia artystyczne, w tym wieczory autorskie znanych ludzi pióra. To były czasy – niech to będzie jeszcze jeden kamyczek do ogródka wspomnień o epoce PRL-u – nakazów politycznych. Zapędy artystowskie (z oczywistymi, jednak marginalnymi wyjątkami) musiały iść precz. Przyjazdy na prowincję, a szczególnie do TAKIEGO miasta, to był święty, acz świecki obowiązek. Teatr Osterwy przywoził np. zdezelowanym autobusem każdą premierę, chociaż do jego lubelskiej siedziby do dziś zaledwie kilometry (Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego i kontynuacja – Powrót Przełęckiego Zawieyskiego z małżeństwem Machulskich na scenie pozostały na zawsze w pamięci). Sala na ok. 200-250 miejsc potrafiła się wypełnić widzami po brzegi. Podobnie było na owych spotkaniach autorskich. Dowcipna Magdalena Samozwaniec z Kossaków, siostra Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Równie przepełniony humorem, jakkolwiek nieznośnie erudycyjny Melchior Wańkowicz. Mały wyjątek, Wacław Gralewski, przyjaciel Czechowicza, dla którego przyszliśmy tylko dwaj z kolegą, ale gówniarzy potraktował jak partnerów i urocza rozmowa trwał bardzo długo. I – nie wyliczając już innych –wreszcie On, sam Broniewski. Na akademiach w sali gimnastycznej szkoły i tegoż ZDK recytowało się, w zależności od okoliczności, Bagnet na broń, Pieśń majową, Pokłon Rewolucji Październikowej… Poeta stał się postacią pomnikową.

Niezbyt ładnie się powtarzać, ale przypominać warto. Świdnik, bo o nim oczywiście tu mowa, to było przez blisko 30 lat od powstania w połowie tamtego stulecia miasto socjalistyczne. Miasto robotników, którzy po I zmianie o godz. 15 wracali z wytwórni wielką niekończącą się ławą do mieszkań (szczęśliwych, że takie – przeważnie pierwszy raz w życiu – mają) w socrealistycznych blokach. Ludzi tożsamych z tymi, których w Zabrzu Broniewski wzywał Więcej żelaza, węgla i stali/ dla robotniczych mas! Miasto licznych wypełnionych nimi hoteli, osobną, wypraną z jakiejkolwiek kultury nacją, którą z czasem złośliwie zaczęliśmy nazywać „hotelowszczykami” lub „ćwierć inteligencją, pół pracującą”. I miasto – no, właśnie! – prawie zupełnie wydrylowana z elit intelektualnych, a ta ich garstka (nauczyciele przedwojenni) , która się jakimś cudem tam znalazła, była wystarczająco wystraszona sowieckim systemem, żeby trzymać usta na kłódkę. Jak mieliśmy czerpać (koledzy z „lepszych domów”, którzy mogli coś wiedzieć, też woleli milczeć) wiedzę o prawdzie historycznej? O legionistach, uwielbieniu dla Piłsudskiego, „jakiejś” wojnie bolszewickiej, cudzie nad Wisłą, a później o niecnych postępkach mordercy milionów Josifa Wissarionowicza? Tabula rasa, terytoria nieeksplorowane! Dlatego tak łatwo było podziwiać Broniewskiego nawet za Robotników (wszak to i o moim tacie!), Gałczyńskiego nawet za Ukochany kraj (przecież to tak porywające!), Majakowskiego nawet w służalczym wobec komuny repertuarze… I tu za stolikiem na proscenium Zetdeku zasiada sam Władysław Broniewski. Sala chłonie każdą strofę poety, bo trzeba przyznać, że recytował swoją twórczość jak rzadko który z autorów, z prawdziwą, natchnioną pasją graniczącą z desperacją. Szczególnie utkwiło w pamięci jakże gorzkie Ulica Miła wcale nie jest miła./Ulicą Miłą nie chodź moja miła. Tylko, że jak doszło do pytań, ujawniło się, że najwyraźniej bohater wieczoru „jest pod wpływem” i jął bełkotać. Momentalnie, w oczach młodzieniaszka, naonczas świętoszka, spiżowy monument popękał, a przynajmniej postument, na który został w powojennych czasach, aż do lat nazwanych wkrótce przez Tadeusza Różewicza „naszą małą stabilizacją”, z wielką czcią i hukiem wyniesiony.

Niechże zwieńczeniem tej przydługiej dygresji – mającej za cel przybliżenie znaczących rysów epoki lat 50. i 60. XX w., ludzi, którym przyszło w niej żyć, młodzieży przyjmującej wtedy nauki, osobliwie w takim mieście i przede wszystkim recepcji poetyckiego dzieła autora Pamiętnika – będzie kolejna, godna przeprosin powtórka piszącego te słowa. To ironia losu, że gdy – niewiele po śmierci poety w lutym 1962 – został licealistą, świdnickie LO przyjęło niebawem noszone do dziś (teraz okazało się, że słusznie!) imię Władysława Broniewskiego. Tylko nas, mnie, mało to już wzruszało. Dla złagodzenia brzmienia „wyroku”, mówiliśmy, że „chodzimy do Bronka”. Trzeba było ponad pół stulecia, żeby otrzymać na starość lekcję pokory. Ale czy wypada się na śmierć obrażać na koślawą historię, pod której pieczą za Peerelu trzeba było jakoś funkcjonować i znaleźć swój modus vivendi? Należy jedynie własne stare błędy, niesprawiedliwe osądy rewidować. A teraz już ad rem.

Dosyć szybko w bardzo wnikliwym Wstępie do lektury, jego autor (także opracowania tekstu i komentarza) Maciej Tramer słusznie zauważa, że notatnik, który Broniewski konsekwentnie tytułuje Pamiętnikiem, jest dziennikiem. Czyli dokumentem pisanym na bieżąco, w trakcie opisywanych wydarzeń, a nie z czasowej perspektywy, jako wspomnienia. Paradoksalnie obie formy budzą – w niektórych przynajmniej czytelnikach i, może przede wszystkim, w krytykach – dokładnie takie same pytania. Jakie są intencje diarysty? Co kieruje podejmującymi ten trud artystami – włącznie z tym zaledwie, kiedy jesienią rozpoczyna tworzyć Pamiętnik, 21-letnim legionowym podchorążym Orlikiem (pseudo) – że zasiadają co wieczór czy co czas jakiś przy stole, moczą pióro w kałamarzu (dziś by się posłużyli klawiaturą komputera) i układają litery w słowa, a te w zdania o przeżytych wydarzeniach, spostrzeżeniach, własnych refleksjach, wątpliwościach, nadziejach?… Czy nasz bohater pisał to dla siebie, do szuflady dla ożywiania, kiedyś tam, minionego? Czy robił to „na wieczną rzeczy pamiątkę”? Czy miał konkretną osobę, adresata(tkę), której serce i duszę takie notatki miały podbić? Ewentualności różnych intencji autora jest zresztą jeszcze sporo.

Broniewski przed takimi śledczymi wykonuje piękną woltę. Jeśli któraś z powyższych możliwości da się przysposobić do jego intencji, to co najwyżej pierwsza. Ma do memuarów stosunek bardzo osobisty, ale nie pozbawiony – o czym decyduje wiedza o sobie, o swych ułomnościach – dystansu, autoironii, autosarkazmu, co otrzeźwia poszukiwaczy niby spodziewanych w nich sensacji. Już pierwsze zdanie z tego kinematografu własnej duszy daje ogromne pojęcie, z kim się spotykamy, kto nam – w sposób tyleż symboliczny, co namacalny – po 92 latach od ostatniego wpisu podaje tort smakowity, terapeutyczny, tylko we fragmencikach (zdarza się, więc zmilczmy!) z zakalcem . Zaczyna Orlik: Śmietnik umysłowy, drzewo wiadomości dobrego i złego, myśli swoje i cudze, rzeczy głupie i poniekąd dobre, samoanaliza i samokarykatura, małpie zwierciadło etc. Ten naiwny w swej wierze, pokarany potwornie przez los za swe wybory, ale najwybitniejszy przedstawiciel tzw. Nurtu liryki rewolucyjnej, wstrząsającej (dlatego tak poruszały te strofy!) mutacji polskiej liryki poprzedniego wieku. Ten romantyk, który uwielbiał Norwida i mówił o nim nawet jako o swym przyjacielu, wiedział, że poetą był jeszcze marnym, nazywał swoje wiersze koślawymi i wątpił czy będą pokazane. Trzeba było dopiero, że zakocha się w poezji Błoka i przetłumaczy jego wiersze na polski. Wtedy następuje przełom. Staje się prawdziwym poetą, a nie wtórnym z czasów urywającego się w 1922 Pamiętnika, aczkolwiek nikt chyba się nie spodziewał wtedy, że szybko zawiedziony Polską niepodległą Broniewski, zostanie poetą proletariackim.

I jeszcze jeden, umówmy się, że najważniejszy – by już nie mówić o deklaratywnej dyskrecji, którą i dziś niektórzy (chwała im za to?) noszą na tarczy jako najwyższą cnotę życiową – rys charakterystyki intencji przyszłego, odchodzącego do historii autora Anki (wiersz poświęcony największej jego tragedii życiowej, śmierci córki), cyklu Mazowsze czy lirycznej Ciszy, Broniewskiego w momencie przystępowania do pisania Pamiętnika. Jak zauważa Tramer, szukał w nim po latach swego rozmówcy. I zadaje we Wstępie bardzo znaczące retoryczne pytanie: Jak bardzo trzeba być niepewnym siebie, żeby potwierdzenia i stabilizacji szukać u pewniejszego bohatera z pożółkłego autografu (dodajmy, że ocalałego cudem, traktowanego jak relikwia), a zarazem jak bardzo trzeba być samotnym, żeby w najtrudniejszych chwilach i domu pełnym ludzi szukać owego rozmówcy. Nigdy się nie dowiemy, czy to nie reakcja na zawód jaki sprawiła poecie pierwsza z trzech żon, Janina, której ok. 1930 r. Broniewski jako pierwszej przeczytał fragmenty notatnika, a te nie wzbudziły w ogóle jej zainteresowania. I tak to bywa z intencjami, że pisze się dla ukochanej!

Sama lektura po raz pierwszy wydanego w całości Pamiętnika Broniewskiego, którego fragmenty „czytywał” na starość nawet fałszywym przyjaciołom, z którego wypis ukazał się – też po raz pierwszy – drukiem w 1984’, jest przeżyciem osobliwym. Otwiera przed tym profanem świdnickim sprzed pięciu dekad szlaki wciąż nieodkryte (dla wielu już pokoleń nieznane). Nie mówiąc o tym, że przy okazji wyartykułowany został wreszcie „szczegół”, którego istnienia młody ignorant, uczestnik spotkania w ZDK, mógł się jedynie przez lata domyślać, iż Pamiętnik, a zapewne nie tylko, objęto urzędową kontrolą publikacji, mającą na celu ograniczenie dostępu do niewygodnych historycznie (dla lewicy) treści oraz – co nie mniej ważne – ochronę oficjalnego wizerunku poety. Biedny Broniewski! A wracając do omawianego dzieła, pojawiają się na ten przykład interesujące lubliniana. Jakaś miłość przelotna żołnierza Orlika, może i już kapitana, w którego to stopniu kończył wojaczkę autor dziennika, związana z naszym miastem i „Reflektorem”. Przejście wojska polskiego w sierpniu 1920 przez Lublin do Trawnik, na nową koncentrację i ofensywę. Zapis jak po „finis bolszewiae” z oddziałem przez sześć dni przeszliśmy spacerek : Lubartów – Białystok. Nieźle. I dodatek: Najpierw natrafiliśmy na próżnię i maszerowaliśmy forsownie po pięćdziesiąt wiorst dziennie przez Parczew, Międzyrzecz, Łosice. Dopiero w Drohiczynie natknęliśmy się na bolszewickie tabory uciekające spod Warszawy. Znacie te nazwy? Na ponad 400 stronicach (bez przypisów itp.) dużo tego więcej!

Z drugiej strony, lepem na muchy dla tropicieli – jeśli zdobędą się na zakupienie wydawnictwa – nieobyczajnych zachowań będzie cytowana z upojeniem przez niektórych krytyków zapowiedź, iże Broniewski na chwilę przed rozpoczęciem studiów była już człowiekiem wyposażonym w spory bagaż doświadczeń (…) do tego stopnia intensywnych, że mógłby już wtedy obsłużyć niejeden życiorys. Dla jasności: chodzi o doświadczenie żołnierskie. Ale… I tu jest clou, lepu słodycz najbardziej kusząca, o to niezwiązane ze służbą: Dosyć wyrazistym śladem była dokuczająca bohaterowi pierwszych stron „Pamiętnika” dolegliwość, zaliczana powszechnie do grupy chorób wstydliwych (inni walą dziś po oczach: tryper, czyli rzeżączka). Tego typu przypadłość nie zdarzała się przecież romantycznym kochankom czy też uczestnikom flirtu. Zaiste! Jak teraz mawiają młodzi, „zaliczył tego materiału” na kopy, komunikaty rozrzucane są na karty o tych niecnostkach przez wiele z dni czterech lat tworzenia przez diarystę swego pod tym względem opus magnum. A dodajmy jeszcze pominięcia w zgodzie z credo autora o zachowaniu – zbawiennej dla twarzy wybujałych w erotycznych potrzebach dam i honoru koguta – całkowitej dyskrecji.

Czyż nie lepiej jednak zauważyć brzmiący jak najbardziej szczerze komentarz z czerwca’1919 jakim młody, rozsadzany temperamentem Wład. podsumowuje pewien nieudany romans: Zupełnie jasno sobie teraz uświadamiam różnicę między zmysłowością a uczuciem. Choćbym się nurzał po uszy w rozpuście itp., pozostanę uczuciowo jakimś błędnym rycerzem? Czyż nie lepiej dostrzec tej postawy wyraz najpiękniejszy i wzruszający, znowu rozsianej na wielu kartach dziennika, historii platonicznej miłości do spotkanej na warszawskiej ulicy tajemniczej, jak ją nazwał, Białej? Czyż wreszcie – last but not least – nie lepiej wytropić krótkie, a najbardziej znaczące, powtarzane zdanie opasłego 550- stronicowego tomu, edytorsko dopieszczonego, z imponującą dokumentacją i powalającymi na kolana, zajmującymi 80 stron (sic!) przypisami? Stanowi nie tylko najlepsze wytłumaczenie pożegnania się autora z czteroletnią przygodą – często młodzieńczo „durną i chmurną” – pisania Pamiętnika przez (wciąż) chłopaka pozbawionego wiedzy o życiowym celu. Jest esencją przemiany dokonującej się we Władysławie Broniewskim, rozstaniem z Orlikiem w trakcie tego diarystycznego doświadczenia podrywającym się dopiero do lotu.

Władysław Broniewski: Pamiętnik. Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2013, ss. 554.

Akcent Nr 3 (137) 2014 – Orlik do lotu się podrywający

 

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: