Work in progress – nareszcie!

Minęło kilka dni. Można już na spokojnie podejść do podsumowania organizacyjnych efektów najważniejszej, w powszechnym(?) mniemaniu, imprezy artystycznej naszego miasta o zasięgu międzynarodowym. Janusz Opryński, dyrektor 15. Festiwalu Konfrontacje Teatralne w Lublinie, na poprzedzającej go konferencji prasowej zdobył się na opartą na podpowiedziach menadżerów innych festiwali teatralnych opinię. Mianowicie, że po dziesięciu edycjach wydarzenia, jego formuła zaczyna się wyczerpywać i trzeba szukać nowej, zdecydowanie zmienionej. Rzekł to nie po słynnej, opromienionej sukcesem odsłonie z autorem Ferdydurke w roli głównej, kiedy dodający skrzydeł konfrontacyjnym nadziejom biznesmen Janusz Palikot nie zajmował się jeszcze sensacyjnie polityką, tylko z ministerialnego namaszczenia przewodniczył obchodom Roku Gombrowicza, czyli nie przed festiwalem nr 11, tylko, jak już wiemy, nr 15. Rychło w czas?

Wasz sługa wykonał tytaniczną robotę śledczą na miarę – bez obrazy dla Kornela Makuszyńskiego i wszystkich zakochanych w odgrywającej tu ważną rolę Poli Raksie – „szatana z VII klasy”. Udało mu się dotrzeć do ważnych, acz niepełnych, dokumentów tyczących się odsłon Konfrontacji zawartych pomiędzy w/w numerami. Efekty poniżej. Sporo tych materiałów, ale może i ciekawych z historycznego punktu widzenia.

11. Konfrontacje Teatralne – 2006

Kryzys Konfrontacji

Zakończyła się 11. edycja Międzynarodowego Festiwalu „Konfrontacje Teatralne” i spełnił się najgorszy z możliwych scenariuszy. Konkurencja innych festiwali teatralnych – których nam się w Lublinie namnożyło – a szczególnie nowego, zainaugurowanego w czerwcu Festiwalu Teatrów Europy Środkowej „Sąsiedzi”, nie pomogła a zaszkodziła Konfrontacjom. (…) Festiwal ocenia się przede wszystkim na podstawie wartości zakwalifikowanych sztuk. Niestety, palców jednej ręki za wiele, żeby wyliczyć spektakle, które można uznać za naprawdę znaczące wydarzenia. W cięgu pierwszych dwóch było pod tym wzgledem wręcz dramatycznie. Tylko „Eros i Thanatos” genialnego japońskiego tancerza butoh Daisuke Yoshimoto rzeczywiście zwalał z nóg. O reszcie – szczególnie o przedstawieniach duńskiego Oyfn Veg, Laboratorium Dramatu z Warszawy, międzynarofowego teatru Anna Planeta i, chyba najbardziej,j Śląskiego Teatru Tańca – należy jak najszybciej zapomnieć. W czasie kolejnych dwóch dni najważniejszymi wydarzeniami były wspaniale zrealizowane (treść to inna sprawa) spektakle „Osobisty Jezus” z Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, „Dok+Tor” z moskiewskiego Teatru Doc., parodystyczne „Zaryzykuj wszystko” w reżyserii Grzegorza Jarzyny ze stołecznego Teatru Rozmaitości i „Kalimorfa” z też warszawskiego Teatru Kalimorfa.

Ten ostatni to reprezentant „autonomicznych republik teatralnych”, nowych teatrów niezależnych, które dyrektor festiwalu Janusz Opryński postanowił w tym roku zaprezentować. Oczywiście nie można przy takim założeniu mieć pretensji, że jedynie „Kalimorfa” i ewentualnie trochę za bardzo skeczowa „Taksówka” były tu przedsięwzięciami udanymi. Jednak pojawienie się takich gniotów jak „O matko i córko” Laboratorium Dramatu i „Super-Market” Teatru Box Office czy takiej liczącej na łatwy poklask mało wymagającego widza konfekcji jak „Stefcia Ćwiek w szponach życia” Teatru Polonia (wszystkie z Warszawy) dowodzi, że Konfrontacje nie mogą w przyszłości iść w tym kierunku, a jeśli co, to i w tym przypadku dokonywać ostrej selekcji. Kierunek współprodukcji przez festiwal spektakli i prezentowania ich tu premierowo jest lepszym tropem, chociaż tegoroczna, tak powstała „Medea” toruńskiego Teatru Horzycy okazała się ambitną artystyczną porażką.

Na Konfrontacja ciąży choroba, z góry wyeliminowana przez festiwal Sąsiedzi. Tam działają kwalifikatorzy oglądający wcześniej spektakle i porażek było zdecydowanie mniej (to uwagi sprzed lat, dziś już zdecydowanie nieaktualne – przyp. AM 2010). Na Konfrontacjach zarzucona została wymienność trzech podpisujących się pod kolejnymi edycjami komisarzy i tę rolę spełnia jedynie Opryński, ponoć korzystający z podpowiedzi Włodzimierza Staniewskiego i Leszka Mądzika. Tyle, że ten pierwszy w w tym roku bodaj do programu ręki nie dołożył i na festiwalu nie był ani przez chwilę obecny, a Mądzik podpowiedział spektakl z Legnicy tylko dlatego, że przypadkiem go obejrzał pracując przez miesiąc po sąsiedzku w teatrze w Zielonej Górze. Podejrzewam, że Janusz Opryński jeżdżąc po festiwalach z Provisorium i Kompanią Teatr nie ma czasu oglądać innych spektakli. Stąd pojawiają się na Konfrontacjach albo starzy znajomi, co może się kończyć katastrofą, bo przecież nie wszystko co tworzą jest dobre i np. teraz „Czas matek” Teatru Ósmego Dnia w swej deklaratywności i łopatologii ocierał się o kicz, albo podpowiedziane przez nich teatry, jak np. rażący amatorskością meksykański Teatr Sibito ze spektaklem „Artaud i jego podróże”. Nawet uczestnictwo Śląskiego Teatru Tańca i uprawiającego tę formę Nai-Ni Chen z Chin/USA wynika z tego, że gościły w Lublinie a nie z tego, że ktoś obejrzał przywożone przez nie przedstawienia.

Z tym trzeba coś zrobić, bo Konfrontacje Teatralne przeżywają kryzys i to w wielu elementach, chociażby i w takich pozornych drobiazgach jak klub festiwalowy. Centrala nie była do tego przygotowana ani pod względem sprawności załogi ani cen. A zniknięcie dyrektora po ostatnim spektaklu festiwalu wielu przyjezdnych uznało za rejteradę – ucieczkę przed uwagami o jego jakości.

12. Konfrontacje Teatralne – 2007

Konfrontacje na huśtawce

Zsiedliśmy z huśtawki jaką okazał się 12. Międzynarodowy Festiwal „Konfrontacje Teatralne”. Była to huśtawka nastrojów towarzyszących odbiorowi ponad 20 zaproponowanych w programie spektakli i innych wydarzeń oraz obserwacji organizacyjnych – delikatnie mówiąc – potknięć.

Na koncie sukcesów może sobie zapisać jego dyrektor Janusz Opryński konsekwentnie rozwijaną ideę współprodukcji przez festiwal spektakli, premierowo pokazywanych w jego trakcie, co w przyszłości ma się stać głównym nurtem „Konfrontacji”. „Klątwa” z Nadrzecza, zresztą w reżyserii dyrektora, „Lizystrata” Teatru „Pod celą”z Aresztu Śledczego, trochę mniej przegadana i przeeksperymentowana „Mamma Medea” Teatru Polskiego z Poznania, a przede wszystkim zamykający festiwal, błyskotliwy i fascynujący w realizacji scenicznej „Spacerowicz” z warszawskiego Studia Teatralnego Koło, to aktywa nie do przecenienia. Ale już wiodący temat „Rosja i dramaturgia rosyjska” sprawdził się częściowo. Na ogół ciepło można się wyrażać o spektaklach, które dotarły do Lublina od wschodnich sąsiadów. Każdego dnia trafiała się jakaś perełka. Ważnym głosem z Białorusi okazał się Teatr Wolny z wolnościowym oczywiście „Pokoleniem Jeans”. Z kolei oglądanie rewelacyjnego „Fantomu bólu” moskiewskiego Teatru Doc – przedstawienia, które, gdyby był konkurs, w cuglach wygrałoby tegoroczne „Konfrontacje” – przywracało wiarę w dramat i aktorstwo i powalało w każdym momencie reżyserskiej roboty. Jednak sprowadzenie do Lublina bez wcześniejszego ich prześwietlenia takich – z założenia dopełniających obraz dramaturgii z Rosji – spektakli jak „Dzień Walentego” z olsztyńskiego Teatru Jaracza czy „Klaustrofobia” Teatru też Jaracza, ale z Łodzi, a także reprezentującej inny nurt, amatorszczyzny pt. „Mandala” grupy In Source, to katastrofa, kompromitacja festiwalu.

To takie spektakle powodują postępująca prowincjonalizację „Konfrontacji Teatralnych”. Dzieje się tak od ostatniej jego wielkiej edycji z 2004 r., tej poświęconej twórczości Gombrowicza i jeszcze dziś owocującej – co, owszem, miłe – przyznaniem honorowego obywatelstwa naszego miasta Ricie Gombrowicz. Jeden z niewielu obecnych w tym roku krytyków warszawskich, mówił, że tak opiniotwórczy dziennik jak Rzeczpospolita przestał lubelski festiwal zupełnie interesować. Obawiać się można, że teraz za nim pójdą inne media. Do tego dochodzą niewybaczalne błędy organizacyjne. Kolejną katastrofą okazał się towarzyszący „Konfrontacjom” program (…)Na jakąś złośliwość zakrawa fakt, że nie pierwszy raz spektakl wspomagającego „Konfrontacje” swą salą Teatru Osterwy ustawiany jest w grafiku festiwalowym równolegle z jakąś inną wielką atrakcją, tym razem z otwarciem i koncertem Voo Voo i Trebuni Tutków. (…)Biuro organizacyjne, pozbawione prawdziwego dowództwa, stanowczo nie radzi sobie z obowiązkami i pracuje na nerwy, a przez to złe opinie gości i zwyczajnych odbiorców festiwalu.

13. Konfrontacje Teatralne – 2008

Dokumenty przepadły. Może trafiły do ZUS, skąd jest pobierane stypendium autora? Chyba jednak chodzi o feralny – tu, a nie w Azji, jak mnie nauczono – numer festiwalu.

14. Konfrontacje Teatralne – 2009

Ku lepszemu

Zakończyła się 14. odsłona Konfrontacji Teatralnych. Był to wreszcie – znowu! – festiwal udany, najlepszy od czasu pamiętnego gombrowiczowskiego sprzed dobrych paru lat.

Owszem, nie ustrzegł się przedstawień poronionych, jak chociażby realizacja Republikańskiego Teatru Dramatu Białoruskiego bardzo dobrej sztuki „Powrót Głodomora”, zamieszkałego w Lublinie czołowego dramaturga tego kraju Sergieja Kowalowa. Oczywiście, zdarzały się również błędy organizacyjne. Do rangi największego problemu urosło nakładanie się spektakli. Widzowie stawali przed trudnymi wyborami. Kto w czwartek zdecydował się 160-minutowego „Płatonowa” Teatru Polskiego z Bydgoszczy, dodatkowo opóźnionego przez jeszcze dłuższych „Opętanych” Teatru Dramatycznego z Wałbrzycha, ten z góry musiał zrezygnować z „Fryzjerki” moskiewskiego Teatru Praktika, a w sumie przepadała mu również możliwość zdążenia na „Ostatniego takiego ojca” naszej Sceny Prapremier InVitro (rozpoczęcie przesunięto o 3 kwadranse, ale to i tak nie pomogło). W ostatnim dniu organizatorzy wręcz zaplanowali pokrycia się godziny pierwszego gongu przedstawień ” Gogol. Wieczory część 2″ z SounDrama Studio w Moskwie i „Jesteś Bogiem. Paktofonika – bohaterowie czasów transformacji” z warszawskiego Teatru Studio – oba startowały o 19.00! W ten sposób żaden krytyk, nawet jeśli bardzo by chciał, nie był w stanie napisać sumiennego, całościowego podsumowania tych Konfrontacji. Miłośnicy Melpomeny, ci kupujący bilety, mogli jedynie po cichu płakać.

Do tego dochodziła długość prezentacji. Większość z nich to takie teatralne longiery, że zaczyna się wątpić w zdolność reżyserów do zapanowania nad dramaturgią sztuk. (…) To ja się pytam. Czy Janusz Opryński, który sobie, i tylko sobie, przeznaczył od lat rolę komisarza Konfrontacji (jakże miło było czytać w w materiałach festiwalowych, że ongiś – jednak – ten festiwal kształtowali też Mądzik i Staniewski) nie ma kontaktu z kol. Mazurkiewiczem Witoldem (reżyserowali wspólnie kilka wspaniałych spektakli, na czele z „Ferdydurke”) i nie może się go poradzić? For example: Jak to się robi, że festiwal Witka „Sąsiedzi” może odbywać się przez tydzień i do takich spięć jak na Konfrontacjach nigdy nie dochodzi? Przecież problem tkwi w owym szczególe: jeden dzień dłużej Konfrontacji ratowałby tę imprezę przed katastrofami jakie się tu, w tym roku zdarzyły. Pytanie jest o tyle istotne, że to nie Witold, tylko Janusz jest wicedyrektorem organizującego oba festiwale Centrum Kultury.

Jednako, generalnie, 14. MFKT jęły kroczyć ku lepszemu. Niosły Konfrontacje takie sukcesy jak zniewalająca „Oresteja” Teatru Ilkhom z dalekiego Uzbekistanu czy work in progress Teatru Maat Projekt „Idiota albo Trans (prezentacje)”. Ostatni dzień dobitnie to poświadczył. „Gogol” w swej drugiej części zaburczał tym, że z wątlutkiego tekstu młodego autora późniejszego „Rewizora” ukręcono spektakl powalający tym, jak cudowna może być musicalowa (trochi to słowo nie przystaje do rosyjskich interpretacji) wersja zupełnie banalnych sytuacji jarmarcznych ze sztuki Gogola. Japoński mistrz Daisuke Yoshimoto, chociaż już nie w tej formie co lata temu, gdy powalał Lublin tańcem butoh, pięknie zwieńczył nasz wciąż najważniejszy teatralny festiwal może nawet zbyt wiele obiecującym swym tytułem spektaklem „Ruiny ciała”. Kto ledwo przeżył jego solo na kompletnie zimnym jesiennie wirydarzu CK, mógł się ogrzać we wnętrzu na koncercie – sorry! – przedłużenia legendy zespołu Leningrad (na inaugurację zaliczyliśmy wątpliwej urody spektakl wrocławskiego Teatru Piosenki z jego utworami), nowej grupy Sznura – Rubl. Czy ktoś zauważył, że najbardziej zsumitowaną – zadziwioną, że pojawiła się oto zupełnie niekonfrontacyjna publika – postacią na nim był w Sali Nowej CK Dyrektor Festiwalu Janusz Opryński?

Tyle wyśledzone i wydarte archiwom dokumenta.

Jaki był tegoroczny koń, czytaj festiwal, każdy widział. Nastąpiła niewyobrażalna przez minione pięć lat (no, może lata cztery) przemiana oblicza jubileuszowych Konfrontacji. Skończyła się przede wszystkim partyzantka pt. Pan Komisarz dzieli i rządzi, posiadając wiedzę omnibusa co się w światowej Melpomenie dzieje i swymi wyrokami decydując o składzie zapraszanych teatrów. To przede wszystkim zasługa utworzenia po raz pierwszy roli Producenta Festiwalu, którą spełnia Grzegorz Reske. Wychowanek Konfrontacji T., czyli i Janusza Opryńskiego, który działał w Biurze Organizacyjnym przez lata i pełnił po drodze funkcję szefa ogarniającego prezentacje wszystkich zgromadzonych w Centrum Kultury grup (wszak naszej dumy) Teatru Centralnego. Rzutki, wciąż się dokształcający, świetny angielskojęzycznie, a chyba nie tylko, bez trudu poruszający się po zawiłościach projektów unijnych , potrafił jako producent spektaklu Głód Knuta Hamsuna znaleźć współproducenta w Norwegi i to z udziałem pieniędzy z… Islandii. Potrafi też, spędzać obecnie większość ze swego życia (prywatność pomieszała się w nim z zawodowstwem) w podróżach od festiwalu do festiwalu, od teatralnego wydarzenia, o którym głośno, do superwydarzenia. Nakreślany – jak widać było z dokumentów powyżej – kierunek konfrontacyjnych eksploracji skierowany na Wschód, przede wszystkim na Rosję, zaczyna owocować obecnością spektakli, wśród których nie ma dawnych nieporozumień, czy wręcz katastrof programowych. Do tego ukształtowane pod skrzydłami (nie wiem czy nie byłoby nadużyciem sformułowanie: wychowany przez) Opryńskiego biuro festiwalowe, to dziś załoga skończonych fachowców. Grzesio Reske, słuchając mych gratulacji „na okoliczność” roboty jaka wykonał, dyskretnie wskazał na Barbarę Sawicką. Spytałem cicho, o co chodzi, a on niemal wyszeptał w klubie festiwalowym: – Stopuje mnie przed moimi szalonymi pomysłami. I to się nazywa dopełnianiem ról w organizmie pracującym dla idei, która staje się wspólna do granic utożsamienia się z nią. Czapki z głów!

Nie ma tak, ze wszystko jest już cacy. Jeśli można użyć znanego terminu teatralnego obecnej epoki, stosowanego wobec spektakli incydentalnie pokazanych publicznie a pozostających jeszcze w próbach, Konfrontacje Teatralne to work in progress. Ale już z akcentem na polskie rozumienie progresji. I na to, że ona się nareszcie, ewidentnie odbywa. Po latach – znowu vide powyżej – martwoty, po epoce destruującej miłośników festiwalu inercji. Zdobycie Złotego Sponsora w postaci Bogdanki pozwoliło doprowadzić do realnego – po raz pierwszy! – rozciągnięcia festiwalu do aż ośmiu dni. Oznaczało to – z czasem, nie od razu – zapewnienie spokojnego rytmu oglądania dwóch, trzech spektakli dziennie (drzewiej i pięć bywało) i – jakkolwiek byśmy ich nie oceniali – przeżywania najgłośniejszych przedstawień, takich jak (A)pollonia czy Nasza klasa z możliwością WŁASNEJ ich oceny.

Owszem, ma rację mój przyjaciel, młody twórca teatralny Karol, pisząc z goryczą w komentarzu do festiwalo-blogowej Rozpędówki: Niestety osławiony Warlikowski nie był dla moich oczy przeznaczony (…) ale, co szczególne, również lubelskie teatry, które zostały tak poskładane w program, że zobaczyć wszystkich nie sposób. Cóż ja nadrobię zaległości w terminie późniejszym – ale co z TYMI do których ten lubelski blok był adresowany? To jest jeden z ostatnich – miejmy nadzieję – felerów, tych popłuczyn dawnych Konfrontacji. W dwa dni – a tak to zaprogramowano – nie sposób pokazać potęgi naszego lubelskiego TEATRU, chyba, że się chce komuś dokuczyć. Podobnie nie sposób zrozumieć, że – nawet jeśli Janusz Opryński przyznał się do swej porażki na konferencji prasowej – wielkim nieobecnym na jubileuszowych Konfrontacjach był jeden z ich dawnych komisarzy, Włodzimierz Staniewski. A jeszcze bardziej, że nieobecne stały się Bogu ducha winne spektakle współtwórcy-demiurga naszego dumnego terminu Lubelskie Zagłębie Teatralne, OPT Gardzienice.

Na koniec. Stańmy na ziemi. Nie miejmy złudzeń, nawet jako uczestnicy pięciomiastowej czołówki starań o tytuł ESK 2016. Nie są Konfrontacje Teatralne – w odróżnieniu, w swej kategorii, od zbliżających się, firmowanych także przez CK, Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca – awangardą festiwalową u naszej ukochanej Melpomeny. W kategorii Lux mieszczą się dziś: toruński Kontakt, wrocławski Dialog i – może jeszcze – poznańska Malta. My, to ekstraliga, a raczej ścigająca ją klasa A, z dużo większym szeregiem festiwali, np. w Łodzi, Krakowie, Bydgoszczy czy Krakowie. Natomiast miejmy pełną świadomość tego. Że pojawiły się oto nad Bystrzycą symptomy przemian tyleż radykalnych, co – być może, ale i oby! – pięknie nadziejodajnych..

Kategorie: /

Tagi:

Rok: