Współtwórca numer jeden

W Galerii Za Piecem

Wyzwoliwszy się sPod Podłogi (wystawa, którą wolelibyśmy zmilczeć), śmietanka artystyczna miasta nad Bystrzycą oddaliła się – dzień później – do przytulnej drobinki Za Piecem. To – wreszcie – w galerii Joanny Wysockiej spotkała się z kawałkiem prawdziwej sztuki. Po dwóch latach nakłaniania przez właścicielkę, uległ w końcu namowom i wystawił tam swe prace Mariusz Drzewiński.

Każdy kto zna Galerię Za Piecem, wie, że miejsca na aranżację wystawy w niej jak na lekarstwo. Jeśli artysta uprawia nawet tylko malarstwo średnioformatowe, zdoła powiesić w lokaliku za Astorią zaledwie kilka prac a z tego najwyżej jedna, dwie, będą miały dobrą ekspozycję. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Autorzy muszą dokonać ostrej selekcji i wystawiać to, na czym im naprawdę zależy, albo co uważają za najbardziej znaczące w swej twórczości. Drzewiński zawiesił w kawiarence ledwo sześć obrazów. Żaden z nich nie pozostawia widza obojętnym. Dzieła pulsują wewnętrzną siłą, czuć, że malowane były z pasją. Autor twierdzi przy tym, że oglądjących nie traktuje jako odbiorców, ale jako współtwórców obrazów. To piękna deklaracja, w sztuce jednak już tak pozostanie, że – jeśli nawet przyjąć tę terminologię – współtwórcą numer jeden zawsze będzie autor.

Jedakowoż, słuchając opowieści Mariusza Drzewińskiego o poszczególnych obrazach, często zatytułowanych w sposób tyleż dowcipny co prowkacyjny, łatwo zrozumieć skąd u niego takie podejście do osobistej twórczości. Ma on, zapewne i z powodu tego, że jest także pedagogiem, wykładowcą na Wydziale Artystycznym UMCS, rzadki dar barwnego mówienia o sztuce, o konkretnych swoich pracach. Jeśli przywoła słowa Picassa, że nikt nie próbuje wyjaśniać (zrozumieć) śpiewu ptaka czy zachodu słońca, a każdy pragnie zrozumieć „co artysta chciał powiedzieć” poprzez dane działo, wierzymy mu całkowicie, że takie jest jego głębokie wewnętrzne przekonanie. Wierzymy mu także, że prawdziwie mu zależy na tym, żeby ów współtwórca stający przed jego obrazami, nie tyle je interpretował, co postrzegał emocjonalnie. Piękno jest pięknem i nie potrzebuje – jak to z transcendentaliami bywa – weryfikacji rozumowej, intelektualnej.

Na szczęście, nie przeszkadza to Drzewińskiemu w mówieniu o powstawaniu obrazów, które zresztą reprezentują pewien zamknięty już rozdział w twórczości artysty. Mówi przy tym z pasją równą malarskiej, taką, że nawet osoby zrazu nie przekonane do tych ekspresyjnych olejów, bezwiednie stają się orędownikami sztuki uprawianej przez lubelskiego artystę. Bo pan Mariusz wytwarza dobrą aurę, zawłaszcza nas nietuzinkowymi skojarzeniami, prawdą emanującą i z jego twórczości i z tego, co głosi.

Obraz, który wisi w honorowym miejscu galerii, na ścianie ją zamykającej, z punktu, zaraz po wejściu do lokalu, przyciąga wzrok „współtwórcy”. Formy w całej gamie brązów przybierają kształty i niepokojące i równocześnie, wbrew logice, uspakające, wręcz kojące. I oto sie okazuję, że ten, bodaj najważniejszy na tej wystawie obraz, jest jakimś dalekim skojarzeniem ze sztuką Rembrandta. – Może nie jest to Samotny Samarytanin – komentuje Drzewiński – ale coś z tego! I jak tu nie mówić o intelektualnej prowokacji, skoro autor nazwie ten obraz Popołudniowa sjesta nagiej kobiety. Jej kształtów, zaiste, można się w dziele dopatrzeć, ale gdzie tu wyimaginowany przez Rembrandta pejzaż spod Damaszku? Czy chodzi jedynie o barwy bliskie palety mistrza z Amsterdamu? A może o atmosferę tchnącą z arcydzieł wielkiego Holendra. Odpowiedzieć musimy sobie sami, musimy „współtworzyć” a przecież tego właśnie Mariusz Drzewiński oczekuje.

Zabawa, misterna gra na emocje i dywagacje rozumowe trwa i przy innych pracach. Obraz namalowany w zimnych błekitach i barwach pokrewnych, który aż kilka osób na sobotnim wernisażu nazwało Titanikiem, bo nie trudno się w nim dopatrzyć góry lodowej, z którą zderzył się transatlantyk, Drzewiński poprzez tytuł sytuuje na diametralnie innym, bo gorącym kontynencie. Nazywa dzieło: Mobutu Sese Seko kąpiący słonia. Jeśli ktoś tego nie wie, śpieszymy wyjaśnić, że ów satrapa to możnowładca, dyktator zairski. Jak się kąpie słonia – nie podejmujemy się tłumaczyć.

Zdarza się jednak Za Piecem i praca bez tytułu, jak twierdzi autor, bardzo ważna w jego twórczości. – Są obrazy – opowiada – przy których pamiętam, którego dnia a nawet, o której godzinie zaczęłem je malować. Wtedy rozpoczęła się radiowa transmisja koncertu zespołu Satus Quo. Wpadłem w zupełny amok. Rzuciłem się do malowania, ale nie pamiętam, co robiłem. Dopiero po 40. minutach, kiedy skończył się monumentalny utwór, opamiętałem się i stwierdziłem, że jestem całkowicie zlany potem i wymazany farbami – wspomina a my ten akt pasji godny – pardon za mocne porównanie – uniesień Michała Anioła, zaczynamy w obrazie jeszcze mocniej wyczuwać.

Na drugim biegunie posadowić tu należy pracę Zadzwoń inaczej, której powstanie (i tytuł) było reakcją na zbyt przeestetyzowaną składanką muzyki poważnej, usłyszanej swego czasu także w radiu. Ale już Martwy bażant za szybą jest wektorem jakiejś dziwnej mieszanki emocji, związanych z jednej strony zarówno z oglądaniem (razem ze swymi studentami) w Muzeum Narodowym Zdjęcia z krzyża wielkiego Carravagia, jak i z niezadowoleniem ze sposobu aranżacji wystawy, na której główną rolę grało przywiezione z Watykanu arcydzieło a także z bulwersującym dla Drzewińskiego odkryciem, że studenci III roku Wydziału Artystycznego nie znają polskiego malarstwa przełomu wieku, w tym ulubionego przez naszego artystę – pedagoga Witolda Wojtkiewicza.

Jeśli mi czegoś żal po obejrzeniu tej miniwystawy, której poświęcam tak wiele słów, to tego, że obok Zazdrości z cyklu Siedmiu grzechów głównych, nie zawisły inne obrazy tej serii, jak na przykład wywiezione do Rzeszowa Pycha, Lenistwo czy Gniew. Cykl jest w jakiś sposób nawiązaniem do wielkiej tradycji w malarstwie światowym, w tym – toutes proportion gardees – do wielbionego przeze niżej podpisanego „blatu” Hieronima Boscha z madryckiego Prado, więc warto by było zobaczyć, jak Drzewiński widzi poszczególne grzechy, jak grają w jego duszy.

Żal mi także, że nie będę – a wiem to już dziś – mógł być obecny przy drugiej odsłonie tej wystawy w Galerii Za Piecem, którą autor i gospodyni anonsują na 13 marca. To, co się wtedy wydarzy, owiane jest jeszcze tajemnicą, ale nie trudno się domyślić, że zapewne, w jakiś cudowny sposób objawią się oczom widzów – współtwórców inne dzieła Mariusza Drzewińskiego, kto wie, czy nie te najnowsze, dojrzewające jeszcze do podboju galerii w zaciszu pracowni artysty.

Żal mi wreszcie i tego, że nie będę uczestniczył w wernisażu, bo te zawsze mają Za Piecem niepowtarzalną atmosferę budowaną także przez minirecitale bardów lubelskich, jak Marcina Różyckiego w minioną sobotę, czy nie tylko lubelskich, jak zapowiadnego na drugą sobotę marca Andrzeja Garczarka. Połączenie muzyki z plastyką, tu z robiącymi tak wielkie wrażenie dziełami Mariusza Drzewińskiego, daje efekty więcej niż zadawalające.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: /