Wysoce utajniona wystawa, czyli Trybunał precz!

To nie nowość. Od lat głoszę heretyczną ideę, że Rynek naszego Starego Miasta byłby cudownym miejscem, gdyby pozbawić go klasycystycznej kolubryny, zwanej, z darma racji, Trybunałem Koronnym. Pamiętam z dzieciństwa akcję przeprowadzoną w Warszawie przy tworzeniu po wojnie tzw. Trasy W-Z, polegającą na przesunięciu niewygodnego dla wyznaczonego traktu kościoła. Oczami wyobraźni widzę chwilę, gdy odpowiednie maszyny – a przecież dziś, coś z 60 lat później, to dużo łatwiejsze! – podcinają fundamenty rozbujałego do granic możliwości gniotu autorstwa Merliniego Dominika. I, że koszmarek jest przeflancowywany, powiedzmy na błonia pod Zamkiem (pod tym – bo jakieś odium brzydoty ciąży wciąż nad Lublinem – podobnym i wbrew pozorom zbliżonym co do epoki, cudem architektonicznym innego epigońskiego stylu!).

Czy wyobrażacie sobie, jak wspaniały Rynek mielibyśmy po usunięciu zarazy, którą architekt Stanisława Augusta nadymał do krzykliwie kłócącej się z otoczeniem, głównie renesansowych kamieniczek, mamutowatej wielkości? Włoski sługa nieszczęśliwego ostatniego króla Polski wykonał równie nieszczęśliwą projektową szarżę. Gmach o korzeniach – mamy ładny przegląd stylów wyznaczany kolejnymi pożarami – gotyckich, renesansowych i barokowych, został kubaturowo – wobec poprzednika – powiększony dwukrotnie! W momencie, gdy – my to potrafimy się nadąć! – trybunał koronny był już martwą przeszłością, a w pryszczu na Rynku urządzono Baciarellówkę – pracownię malarską innego artystycznego pupila Króla Stasia z Italii, o imieniu Marcello. Była ponoć nawet idea stworzenia tam pierwszej w kraju nad Wisłą akademii sztuk pięknych. Traktując to symbolicznie, otwierała ta idea trwający po dziś ciąg poronionych pomysłów, co do zagospodarowania tego – jak się okazuje – przeklętego miejsca.

Jestem rezydentem Starego Miasta. Mogę tak powiedzieć nie tylko z powodu, że mieszkałem w pobliżu Rynku ładny kawałek czasu, ale i dlatego, że – poza domem – przebywam w tym ukochanym miejscu najczęściej, aż do nadmiaru wprowadzającego w stanu, który można zdiagnozować: „dzień bez Starówy, to dzień stracony”. Spacerując pomiędzy Gruella i Bramową, Grodzką i Złotą lub też poglądając z perspektywy każdej z rynkowych kawiarni czy restauracji, człek nie ma wyboru. Musi patrzeć na Trybunał K. A że moim żywiołem jest wieczór, to – po jego zrywach ślubnych w ramach usytuowanego w klasycystycznie zimnych wnętrzach USC – oglądam monstrum martwe. Przychodzi np. godz. 19, a w oknach na żadnym – z absolutnie wyjątkowymi i coraz rzadszymi przypadkami koncertów – z trzech poziomów pięter nie rozbłyska jakiekolwiek światło. Tli się maleńkie. W okolicach portierni na parterze, u podwalin wyniesionego przez Włocha na szczyt tympanonu z dumnymi herbami Orła i litewskiej Pogoni oraz kobiecymi symbolami sprawiedliwości. Martwe, telewizyjne światełko stróżówki ciecia, który w imieniu Urzędu Miasta sprawuje tu władzę. Samodzierżawną. I niepoddającą się dyskusjom czy też burzeniu jego ugruntowanych w peerelowskim myśleniu planów na sen i święty spokój. Sposobu na życie, który śmią (od: „ośmielają się”, a nie od „śmiechu”) niekiedy – po desperackich walkach – zakłócać organizatorzy coraz liczniejszych rynkowych imprez, wydarzeń o ponadregionalnym, a bywa już i europejskim wydźwięku. Latem błogostan ciecia bywa deflorowany. Zimą wciąż potrafi okopać się na swej reducie i bronić jej z honorem. A cóż to, że lenia śmierdzącego?

Exemplum, do którego wolnymi kroczkami tu zmierzam. Dokładnie tydzień temu, w miniony poniedziałek, w salach na II piętrze Trybunału odbyła się liturgia ogłoszenia wyników architektonicznego konkursu na zagospodarowanie terenów naszego Podzamcza. Dla przyszłości Lublina to moment niezwykle znaczący, coś w rodzaju kroku milowego. Wystawa prezentująca wszystkie 45 projektów, które trafiły na konkurs ze znaczącymi, świadczącymi o powadze traktowania przez władze miasta wyścigu nagrodami, stanowiła chyba najważniejszą część uroczystości. Nawet profani z szukających afer mediów musieli się zatrzymać się na chwilę przed naładowanymi szczegółami inwencji twórców planszami. Jeszcze ważniejsze było to – już po werdykcie – dla autorów pokazywanych prac. To jedyna okazja do refleksji, dlaczego – przez porównanie – osiągnęło się sukces, albo – wręcz przeciwnie – poniosło klęskę. Słowem, organizatorzy winni byli autorom, ale i całym rzeszom śledzących efekty konkursu jego kibicom, pełny dostęp do owoców pracy 45 załóg próbujących nadać nowy kształt okolic zakatrupionego przez hitlerowców Miasta Żydowskiego. Tylko czy ktokolwiek pomyślał o tym, że w dniu roboczym gros pracowni architektonicznych działa pełną parą i ich załoga wykonuje tzw. święte obowiązki, od których nie da się oderwać nawet na godzinę? Ergo, czy myślał ktoś o tych, którzy na służbie, w pracy do g. 17, wyznaczając start uroczystości na g.13? Oj, nie w tym mieście taka możliwość wchodziłaby w rachubę!

Wiedziałem o tym. Bacząc na sytuację pewnych młodych laureatów, udało mi się wypertraktować z prezydentem Krzysztofem Żukiem obietnicę. Zapewnił, że w tym dniu wyjątkowo zainteresowani owocami konkursu będą mogli obejrzeć je i po g. 5 popołudniu. Nie mam żalu do włodarza miasta. Nie jest od tego, żeby pilnować każdego ciecia i lutować każde ogniwo zwyrodniałego jeszcze za socjalizmu systemu, w tym wydziałów, które jedynie dla picu na sztandarach dumnie noszą (pluralis jest w tym momencie oczywiście zmyłą i kamuflażem) kulturalne nazwy. Którym obojętne, że całą kulturę zadamawianą w Trybunale rozwalają stróż i panie szatniarka i jakaś tam przyboczna, które sądzą, że po południowych zrywach ślubnych USC należy się im święęęęęty spokój i powrót do chałupy po 8.h szychty.

Młody architekt, namaszczony drobnym laurem, próbował wkroczyć na konkursową ekspozycję niewiele po godz. 16. Stanowczo go u progu dogorywającego tegoż dnia Trybunału zastopowano. – Przecież wystawa miała być dziś czynna dłużej – delikatnie oponował. – Noooo, była. Do godz. 15! – odpalił zapatrzony w telewizor cerber, kontent, że 15 min. przed tą godziną zakończyła się pokonkursowa dyskusja.

Dalsze informacje, rozpowszechnione przez tutejsze mass media of communications ujawniły szczegóły wysokiego utajnienia postkonkursowej expozycji. Do piątku była czynna w naszym pryszczu (przypomnę: Trybunale Koronnym) w godz. 10-14, otwierając podwoje przed rencistami i emerytami z rozdania ZUS, bezrobotnymi, starówowymi obibokami i wycieczkami podmrożonych przy zwiedzaniu okolic wrzoda dzieciaków. Nadzieja, że da się dotrzeć na drugie piętro kolubryny Merliniego i zoczyć wystawę, okazały się mrzonką. Kiedy jak kiedy, ale w sobotę (nie mówiąc o niedzieli) polski cieć rabotat’ nie budiet’!

Nie znam dalszych, przyszłotygodniowych losów ekspozycji, na której można było chociażby podziwiać śmiałą koncepcję architektów z odległych Gliwic, laureatów I miejsca w konkursie. O sen zawiadowcy niewyobrażalnej dla maluczkich trybunalskiej przestrzeni jestem jakoś dziwnie spokojny.

Z tego powodu należało tematem się zająć. By rzec: Trybunał zabierzcie nam z Rynku precz!

Należy dać temu T-molochowi należny (a tak!) odpór.

Niechże Trybunał spada precz!

 

Kategorie:

Tagi: / / / / /

Rok: