Wyznania rezydenta

44 Semana Internacional de Cine de Valladolid

– Napisz tym razem coś wesołego! – zarządziła szefowa magazynu Kuriera czyli osoba dbająca o walory smakowe i strawność koktajlu podawanego Czytelnikom do degustacji w najobszerniejszym, piątkowym a więc weekendowym wydaniu gazety. Trzeba powiedzieć, że w sposób jak najbardziej naturalny zareagowała w ten sposób na widok osobnika, który z początkiem listopada tradycyjnie powrócił z Hiszpanii, co od lat oznacza to samo: dostarczy ciężkie, nawiedzone teksty o festiwalu filmowym, który w Polsce zna chyba tylko on sam i będzie przynudzał informacjami, które interesują jedynie fachowców i maniaków kina. Nie trudno ją zrozumieć. Chciałaby wyrwać od sprawozdawcy coś lekkiego, powabnego, żartobliwego. Ale…

– Ale, na Boga, cóż ja mogę napisać wesołego, skoro – z przyczyn osobistych – wcale mi do śmiechu w tej Hiszpanii nie było? – pytałem sam siebie. Czy dla kogoś w Polsce śmieszne jest na przykład to, że prowadząca ceremonię otwarcia 44 Semana Internacional de Cine de Valladolid piękna Rosana Pastor, prezentując członków jury zgubiła gdzieś jednego i gdy ten się wyłonił z kulis odnowionego Teatro Calderon de la Barca, gdzie po latach festiwal powrócił, zupełnie zgłupiała i nie wiedziała z kim ma do czynienia? Albo, czy wesołe jest to, że wchodząc do toalety w hotelu Olid Melia, miast natknąć się na facetów (Caballeros – jak byk stało na drzwiach), wlazłem na aktorkę, której fachowe – żeńskie – siły robiły make-up przed uroczystą prezentacją jej filmu i musiałem mieć taką minę, że wszystkie wybuchły gromkim śmiechem? Albo jeszcze, czy rozbawi kogoś takie qui pro quo, że przez całą podróż powrotną do Madrytu w autobusie festiwalowym wiozącym jego gości na lotnisko, sądziłem, że siedzę obok hiszpańskiej dziennikarki (- Skąd ja ją znam? – maltretowałem sklerozę) a gdy już wyszła i zniknęła jak piękna zjawa w tłumie aeroporto Barajas, dotarło do mego łba, że była to Archie Paanjabi, aktorka z nagrodzonego Espiega de Oro (Złotym Kłosem) filmu Damiena O’Donnella p.t. East is East, która podczas ceremonii zamknięcia odbierała laur w imieniu reżysera? Doprawdy, nie wiem!

I wtedy przyszła myśl szaleńcza. Skoro jeżdżę na festiwale od lat ponad dziesięciu, skoro w samym Valladolid gościłem po raz siódmy (!), skoro budzę tymi eskapadami zazdrość wielu i skoro ludzie na ogół mało wiedzą o bebechach takich imprez, o ich kulisach, o sposobie spędzania tam czasu i organizowania sobie własnego programu tej fiesty, to może spiszę wyznania rezydenta, gościa konsekwentnie zapraszanego (oby dożywotnio!) i już zasiedziałego na – jak skracają tę nazwę Hiszpanie – Seminci? Przecież to wszystko ma w sobie coś z szaleńczego tańca z elemntami humoreski czy wręcz groteski a już na pewno nikt nie powie, że życie festiwalowe jest nudne. Jest wesołe – właśnie! Pogadałem więc z samym sobą i rada w radę – aczkolwiek wciąż bez pewności, że szefowej magazynu o to chodziło – ustaliliśmy (wciąż ja ze sobą), że dziś będzie o tym. Smutasy oficjalne zostawimy sobie na następne sprawozdanie za tydzień.

Na początek wypada może wyjasnić, skąd ja się w tym Valladolid znalazłem. Otoż, nie wiem! Do dziś zachodzę w głowę, jak doszło do pierwszego zaproszenia mnie na imprezę w stolicy prowincji Castilla y Leon w roku 1993 (Semana nosiła wówczas numer 38). Długi czas sądziłem, że to skutek mego pobytu na festiwalu berlińskim. Delegował mnie tam do grona jury FIPRESCI (Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych) mój rodzimy Klub Krytyki Filmowej Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Jak to w takich przypadkach bywa, i wtedy doszło do wymiany wizytówek pomiędzy członkami dziennikarskiej grupy oceniaczy, sądziłem więc, że i moja trafiła do rąk jakiegoś nie zapamiętanego przeze mnie krytyka hiszpańskiego związanego z Międzynarodowym Valladolidzkim Tygodniem Kina. Ale niedawno odnalazłem w starych papierach spis członków jury FIPRESCI na Berlinnale’93 i Hiszpana wśród nich nie było. Więc skąd? Sprawa jest jeszcze o tyle dziwna, że imienne zaproszenia z Valladolid przychodzą od początku nie na redakcję a na mój adres domowy. A może w tym wszystkim maczał w jakis sposób dyrektor festiwalu Fernando Lara? Nigdy go o to nie zapytałem i chyba nigdy nie rozwiążę już tej zagadki (no, może wtedy, gdy genialnie nauczę się hiszpańskiego, ale na to się nie zanosi), jednak przypuszczalnie ta moja wizytówka trafiła jakoś pod słońce Hiszpanii i pierwszy krok został uczyniony.

Później sprawy potoczyły się lawinowo, bo tak jak festiwal w Valladolid ma swoich twórców, do których z niebywałą konsekwencją powraca (o tym w drugim sprawozdaniu), tak równie konsekwentnie zaprasza grono krytyków z Europy i – rzadziej – z Ameryki Łacińskiej. Wiem, czuję, że powrócę tam w kolejnym roku. Muszę jedynie lojalnie wykonać pewne czynności. Po festiwalu napisać o nim, później – gdziś wiosną – po upomnieniu szefowej departamentu prasy wysłać teksty organizatorom, przed wakacjami zapowiedzieć kolejną edycję festiwalu (spływają wtedy do mnie pierwsze o nim informacje) i już tylko czekać, że w sierpniu w skrzynce znajdzie się wstępne zaproszenie na październikową imprezę. Jeśli redaktor naczelny podpisze akredytację a – dzięki Bogu – wciąż jeszcze podpisuje, można zacząć myśleć o rezerwacji biletu lotniczego.

Na miejscu czeka już hotel czterogwiazdkowy (od trzech lat prasę przesunięto do dosyć odległego hotelu Felipe IV, bo Olid Melia została zarezerwowana dla ważniejszych gości), w którym serwowane są ze stołu szwedzkiego obfite śniadania (nie do przejedzenia acz po jakimś czasie nudne swą jednostajnością) a recepcja festiwalowa wyposaża nas w dwa ważne atrybuty festiwalowicza. Jednym jest kluczyk (pod zastaw 1000 peset) do skrytek prasowych, w których znajdować będziemy istne kilogramy papierów informacyjnych o filmach, wiadomości o konferencjach i o zmianach w programie i – last but not least – zaproszenia na bankiety, party, coctaile czy jak kto je zwie. Drugim (a może pierwszym?) atrybutem gościa jest zestaw biletów-kuponów uprawniających do korzystania z ponad 30. knajp dożywiających zapędzonego gościa imprezy. Jest to forma sponsoringu festiwalu. Właściciele wskazanych restauracji godzą się fundować uczestnikom Semany jedzonko dostępne o każdej porze dnia i do późna w nocy. Na każdy dzień festiwalu – a jest ich, wbrew nazwie Semana (Tydzień), dziewięć – przypadają bloczki żywieniowe za 3000 peset(ów?), które oczywiście można kolekcjonować i dowolnie operować nominałami 100, 500 i 1000 pts. (ta ostatnia suma to równowartość ok.26-27 zł). Biletów nie można wymienić na gotówkę, bo to by się równało z podwójnym sięganiem do własnej kasy przez dobrotliwego sponsora. W knajpach wybiera się z karty, co się żywnie komu podoba a płaci rzeczonymi namiastkami pieniądza.

Recepcja wręcza też księgę z programem festiwalu, 3 lub 4 książki o twórcach, którym w danym roku poświęcono odrębne cykle projekcji, znaczek, pamiątkową koszulkę i kartę identyfikacyjną będącą wejściówką do kin na wybrane projekcje. Krytycy są przy tym w najgorszym położeniu, bo dla nich w pałacu festiwalowym czyli w Teatro Calderon zarezerwowane są jedynie poranne projekcje. Trzeba tu zrozumieć cierpienia przedstawiciela prasy rzuconego w żywioł hiszpański. Są tam restauracje, które zaczynają funkcjonować o godz.22. O tej porze dnia przez ulice przewala się tłum ludzi a tłok w barach siąga zenitu. Część filmów rozpoczyna się o godz.23 a bywają projekcje zaplanowane na godz 0.30 a i 1.00 w nocy. Jeśli z kina skręci się jeszcze na jakieś wino czy cervezę (piwo) z przekąską, do hotelu trafia się o godz. 2.00 a nawet 3.00 rano. A tu wstać trzeba o 7.30, żeby się ogarnąć, zjeść śniadanie, odbyć 15-minutowy galop do kina i zdążyć na godz.9.00. Kilka minut urywają ci, którzy sobie wmawiają, że nie lubią filmów krótkometrażowych (bo lubią sen) i uważają, że mogą zrezygnować z – jak to się drzewiej w Polsce mawiało – dodatku.

Po pierwszej projekcji jest chwila oddechu na wybranie wnętrzności skrytki prasowej i wstępną selekcję tych kilogramów papieru przy kawie w zaprzyjaźnionej knajpce Colombo, oddalonej o rzut beretu od Calderon. Podgląda się tam wówczas, co Alfredo wpisuje do menu de la dia, bo te codzienne obiadowe specjały maja stałą cenę 1100 pts. (dwa dania, karafka vino tinto postres czyli desery).

Kiedy skończy się druga projekcja rozpoczynająca się o godz.12.00 (lub pół godziny później jeśli pierwszy film był długi jak najnowsze dzieło Spike’a Lee, bo Summer of Sam trwa, daj Boże, 142 minuty!), tak jak wielu zorientownych już w knajpianych cenach, będę pędzić do Bar Colombo, gdzie z uśmiechem przyjmą mnie patron Alonso lub wciąż piękna Nieves i usadzą przy wolnym stoliku przykrywanym świeżutkim papierowym obrusem, Alfredo podsunie mi kartę z tymi daniami dnia a ja w ramach wątłej wiedzy językowej, będę albo strzelał na wyczucie albo wybierał to, co już znam: sopa de ajo (zupa czosnkowa), ensalada mixta (można się domyślić), pataje de verduras (jarzynowa), merluza plancha (morszczuk specjalnie podany), lomo de ternera (kotlet cielęcy) lub moje ukochane mariscos – żyjątka morskie – gambas (krewetki), cigalas (inna ich odmiana) czy langostinos (i po polsku zwane langustynkami). Niebo w gębie!

W ogóle w gronie mych znajomych festiwalowych wytworzyła się już pewna tradycja. Kiedy już okrzepniemy w Valladolid, na poniedziałek lub wtorek (Semana rozpoczyna się zawsze w piątek) zamawiamy dzień wcześniej u Alonso ten najwspanialszy specjał hiszpański – paellę. I w tym roku z rumuńskimi przyjaciółmi, Daną Dumą, która rozpoczęła rezydencję na festiwalu rok wcześniej niż ja i chyba wśród krytyków zagranicznych dzierży prym w tym względzie, i Florinem Mihailescu, rektorem szkoły filmowej w Bukareszcie, ktory dwa lata wcześniej był członkiem głównego jury, zasiedliśmy nad ogromną paellerą (zamówiona była paella para quatro a nie para tres, ale nie dotarła Magda Mihailescu /zbieżność nazwisk przypadkowa/, którą zatrzymały obrady jury FIPRESCI) i ssaliśmy te wszyskie frutti di mare przez ponad dwie godziny, przegryzajac żółtym od szafranu ryżem i popijając rubinowym płynem z bodegi Colombo. W innych latach jadaliśmy też z Julią, producentką z Madrytu i mężem swej żony, cichym Carlosem, ale tym razem mieli gości z Francji i musieli zamówić oddzielną paellę maresco.

Innym utrapieniem festiwalowego gościa jest to, że gdy już poogląda przed- i południową porcję filmów i gdy poje, mógłby mieć wreszcie czas – według standardów północnych – na shopping, wędrówkę za prezentami dla najbliższych. Nic z tego – właśnie trwa sjesta, do 17.30 sklepy są nieczynne. A przecież zaraz trzeba ruszać na popołudniową rundę po pozostałych kinach festiwalowych: Roxy A i B (specjalne pokazy dla prasy filmów z sekcji oficjalnej, które nie zmieściły się w Teatro Calderon /18 długich metraży w konkursie, 4 poza plus 20 krótkometrażowych/ oraz cykl Punto de Encuentro /14 + 16/ i pokazy specjalne; sale dla 530 i 325 widzów), Casablanca 1 i 2 (Spanish Cinema /15 tytułów/ i cykl filmów Jaime Chavarri /17 + 2 i 14 progrmów TV/; sale dla `110 i 85 widzów), Manteria 1 i 2 (cykl filmów Roberta Gueiguian /8/ i cykl ze scenografiami Alexandre Traunera /22/; sale dla 210 i 205 widzów) oraz dwa kina należące do Caja Espana (cykle: Tiempo de Historia /23 dokumenty/, 1939. Memoria de un Exilio /16 = 6/ i prezentacja etiud szkoły filmowej w Brukseli /19 projekcji/ ; sale dla 220 i 380 widzów). W sumie 9 sal (Calderon jest na 700 widzów), 35 projekcji dziennie, 305 w ciągu 9 dni, 140 filmów długometrażowych, 74 krótkich, co daje sumę 214 obrazów. Zaiste jest w czym do nocy wybierać.

Nikt o zdrowych zmysłach nie ogląda rzecz jasna wszystkiego, bo i fizycznie nie jest to możliwe. A przecież trzeba mieć jeszcze czas na tak ukochane przez Hiszpanów życie towarzyskie. No i trzeba bankietować. Bankietowanie daje wszak i to, ze oszczędza się kupony żywieniowe i na koniec, gdy się ich nazbiera deko, można wybrać się z Daną i zaszaleć w La Criolla u innego przyjaciela kulinarnego, Paco Fernandeza. Ale póki (Paco) co, opanowuje się system oficjalnych przyjęć. Jest ich cztery, chociaż kiedyś, gdy częstszym gościem była preferowana tu przez lata kinematografia kanadyjska, w konsulacie Kraju Klonowego Liścia odbywało się jeszcze jedno urocze party.

W piątek, po pierwszej i jedynej tego dnia projekcji jakiegoś już znanego filmu (w tym roku porywająca, porażająca pięknem The Straight Story Davida Lyncha) odbywa się w salonach Olid Melia coctail otwarcia. Przemówienia są krótki i treściwe, bo to już godzina duchów – północ. Dwa obszerne bary na zsuniętych 8-10 stołach serwują napitek wszelaki. Ludziska stoją i tłoczą się a część okupuje nieliczne stoliki. Jedzonko podawane jest w sposób wysoce wyrozumowany. Na początku cykle kanapek – z łososiem, z jamonem (iberyjska szynka wędzona na zimno), z tortillą (chłopska potrawa z jajek i ziemniaków), z sałatką jarzynową nawet. Dopiero gdy towarzystwo dobrze się tym zamuli, wjeżdżają małe – na jeden kęs lub dwa – porcje gorących kurczaczków, za jakiś czas – salchichas (kiełbasek), później powiedzmy smażonych kalmarów czy ośmiornic a wreszcie, gdzieś w trzeciej godzinie ucztowania, paella na małych talerzyczkach. Dzieło wieńczą ciasta i owoce – postres jak mawiają gospodarze. Przyrzkam, że – jeśli tylko ma się cierpliwość – najeść się można do syta. Nawet, za przeproszeniem, nażreć. Napić też.

Scenariusz powtarza się w tym samym miejscu po dziewięciu dniach na sobotnim (w tym przypadku: 30.10.99) coctailu zamkniecia. Jedyna różnica w tym, że tłum się zwielokrotnia a obsługa festiwalu, wszystkie te służby recepcyjne, kinowe, techniczne, prasowe etc czują się uwolnione od obowiązków i popuszczają wodze fantazji jakkolwiek pijanego nigdy się w tym miejscu nie uświadczy, bo taka już kultura tej nacji (dominującej absolutnie na sali). Dostanie się do baru graniczy z cudem, złapania kelnera z tacą napitków – takża a kanapki i inne strawy spływają na salę (w zasadzie połączonych przez rozsuniecie ścian kilka sal) jeszcze wolniej niż w przypadku inauguracji. Nigdy na tym bankiecie nie dotrwałem do końca, bo z sali wyrzuca mnie rozsądek – trzeba zaraz wstawać (po 6.00), bo o 8.00 rusza autobus festiwalowy odwożący gości na lotnisko w Madrycie.

W tak zwanym międzyczasie, dokładnie w niedzielę, w trzecim dniu festiwalu, odbywa się jeszcze standing party w Casa Consistorial (Ratuszu) na Plaza Mayor u El Alcalde de Valladolid czyli burmistrza. W przeciwieństwie do naszych ratuszy, wino leje się tam strumieniami, ale najeść się nie da, bo na stoły wjeżdżają jedynie małe przekąski. Wszyscy goście wolą środowy wyjazd na wycieczkę po okolicy. W tym roku zmodyfikowano wreszcie marszrutę i ruszyliśmy na Ruta del vino blanco czyli szlak białego wina nad rzeką Duero (wina z etykietą Ribera del Duero wysoko ceni się nie tylko w Kastylii). Zabytki oglądane po drodze są godne odrębnego opisania, dość powiedzieć, że w Tordesillas zobaczyłem wreszcie przepiękny Convento de Santa Clara, klasztor objęty eksluzywnym Patrimonio Nacional ogarniajacym raptem 10 królewskich kompleksów, w tym Palacio Real de Madrid i Escorial.

Jednk dla wielu gości festiwalu zwiedzanie się wcale nie liczy i to im po rannych projekcjach podstawia się drugi autobus, który dołącza do wycieczkowiczów na wieńczący eskapadę lunch. W tym roku odbywał się w Bodegas Antano, u dostarczyciela festiwalowego białego wina, którego butelkę otrzymał każdy na dzień dobry w Valladolid. Tym razem zapamiętałem nie tyle serwowane jedzenie (przecież jak zwykle smaczne), lecz to, że w piwnicach Antano leżakują w specjalnej niszy wina dla samego Julio Iglesiasa. A największą przyjemnością była konwersacja przy stole z uroczą starszą panią, madame Nane Trauner, niezwykle fetowaną na festiwalu (pierwszego dnia odebrała honorową nagrodę Espiega de Oro) córką owego genialnego scenografa, ktoremu zorganizowano odrębny przegląd filmów i piękną wystawę w salonie ekspozycyjnym Teatro Calderon. Madame Nene jest żoną znanego producent filmowego i razem z nim często gości w Polsce i zna naszych najwybitniejszych twórcow. Propozycja odwiedzenia jej razem z dziećmi w Paryżu na quai Malaquais została przyjęta więcej niż z entuzjazmem.

I to byłby już koniec wyznań rezydenta tego kochanego (dziwicie się?) festiwalu w Valladolid. Acha! Jeszcze jedno. Na koniec poszliśmy z Daną do Kreolki (La Criolla). Zaszaleliśmy na pięć dań, włącznie z gorącemi percebes czyli bardzo drogimi jamochłonami. Kiedy przyszło do płacenia, okazało się, że nie mamy w sumie w naszych biletach-talonach aż 16 000 pts. Ruszyłem z kartą Visa do Paco, żeby dopełnić brakujące 4 czy 5 tysięcy. Ale ten tylko machnął ręką i poklepał mnie po ramieniu mówiąc: – Andres, hasta proximo ano! Pewno, że tak. Adios!

A Alonso w Colombo tego ostatniego wieczora wręczył mi na drogę trzy butelki wyśmienitego wina.

Dobrze jest jeździć na festiwale. Szczególnie do Valladolid!

Andrzej Molik

Wyznania rezydenta

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: