Za późno

Wbrew tytułowi – mam nadzieję – nie jest tak żle i dopiero brzmi ostatni gwizdek, żeby nadrabiać zaległości z poprzedniego weekendu. Voila!

We wspaniałych, fantastycznie zrealizowanych dla Teatru TV przez Kazimierza Kutza Opowieściach Hollywood Christophera Hamptona jest drobny, a genialny dialog. Bohater sztuki, Ödön von Horwath (w Osterwie oglądaliśmy jego Opowieści lasku wiedeńskiego) , spotyka Bartolda Brechta i pyta, co u niego słychać. A ten, największy ironista w kolonii niemieckich intelektualistów, uciekinierów przed hitlerowskim terrorem melduje: – Widziałem Tomasz Manna. – I co? – dopytuje się tamten. – I zdarłem sobie nos dotykając legendy!

Tak to jest ze spotkaniami z mitami. Sam, dziecko komuny, tęskniąc latami za wielkim światem, którego symbolem zawsze pozostawał Paryż, gdy już w wieku mocno dojrzałym znalazłem się nad Sekwaną, doznałem wielkiego zawodu. Zdefiniował te uczucie Stanisław Dygat w jednym ze swych opowiadań. Jego narrator, bodaj urzędnik MSZ, przez całe dorosłe życie marzy o wyjeździe do Włoch, gdzie znanym reżyserem filmowym jest jego brat, jedzie wreszcie do Rzymu, naładowany do granic możliwości wiedzą o antyku i zabytkach nad Tybrem. A gdy pozostaje tam sam ze sobą i z nimi – braciszek, bowiem, salwuje się przed nim ucieczką na Capri – stojąc na środku wymarzonego, wyśnionego przez całe życie Forum Romanum, boleśnie konstatuje: – Za późno!

Wszystkie te asocjacje przegalopowały mi przez głowę podczas niewyobrażalnego przez całe dekady zycia osobistego spotkania z jedną z legend amerykańskiego – stanowiącego, przez całą epokę stłamszenia w komunie, wyraz największej wolności – jazzu. Z osobą i muzyką gitarowego megawirtuoza, Johna Scofielda. Powinienem Basię Luszawską, organizatorkę już drugiej edycji Lublin Jazz Festiwalu nosić na rękach (i noszę!) za nagłą możliwość dotknięcia legendy, ale czy mam kłamać, że to nie było to, o czym marzyłem? Może odmiana jazzu preferowana przez Scofielda w epoce hiphopu, czyli pauperyzacji gatunku, się zestarzała? Może mistrz się sam zestarzał i ma do zaproponowania dużo mniej niż ćwierć wieku temu? Może – wreszcie – fluidy źle biegały tego dnia pomiędzy estradą a mym ulubionym filharmonicznym miejscem na dostawce? Bóg raczy wiedzieć. Nie jestem odosobniony w zmartwieniu. Zaprzyjaźnione telewizyjne, dziś już trochę wyatutowane małżeństwo, którego zdanie zbiorcze bardzo sobie cenię (przysięgam: fachowcy!), w foyer filharmonii po koncercie dyskretnie się skrzywiło, stwierdzając: – To już nie ten Scofield! Nota bene, John został pono doktorem nauk, a to zawsze grozi skostnieniem inwencji twórczej.

Chciałbym, stary tetryk, posiadać w takich sytuacjach prostolinijną wiarę, że przez dekady kariery artysty nic się nie zmieniło i można go traktować jedynie na klęczkach, lubo w innej czołobitnej pozycji. Z prawdziwą zazdrością i nieskrywanym podziwem patrzyłem na Krzysia Nowaka, basistę Lubelskiej Federacji Barów i kilku zacnych kapel rockowych, który z synkiem przywędrował z Zamościa na koncert w sali przy Skłodowskiej z całym naręczem płyt swojego guru Scofielda. Mieli chłopcy ich z kilkanaście i wierzyli, że gwiazda jazzu z najwyższej świtowej półki im je podpisze. Zasromany, nieco zawstydzony, zostawiłem ich przed tym zadaniem. Szczerze mam nadzieje, że im się udało. Dla mnie było już trochę za późno.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: