Zaczarowani tańcem

Niekiedy się zastanawiam czy nie zaczynam bardziej lubić i cenić Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca niż Konfrontacje Teatralne. W każdym razie stają się one w pewien sposób konkurencją dla starszego o rok brata, u którego na ostatnim festiwalu też zdarzył się spektakl teatru tańca – „Trzy siostry” z Japonii. MSTT mają swoją niezwykłą atmosferę, bo dzięki temu, że większość przyjeżdżających choreografów prowadzi przez cztery dni imprezy taneczne warsztaty, tak jak na dawnych festiwalach studenckich zespoły są cały czas na miejscu, a nie dzieje się jak na Konfrontacjach, gdzie wpadają, zagrają i na drugi dzień wyjeżdżają. To pozwala na integrację, wymianę myśli i chociaż festiwalowy pub Mandragora mieści się na Rynku, czyli daleko od Centrum Kultury i Chatki Żaka, dochodziło tam w nocy do niezwykle interesujących spotkań i gorących dyskusji. Mają też Spotkania swoją własną wyrobioną publiczność bezbłędnie reagującą na propozycje teatrów, choć niekiedy obdarza ona niektóre spektakle przesadnym kredytem zaufania, tak jak np. w tym roku było w przypadku propozycji Holendrów czy Francuzów. No  mają spektakle, po obejrzeniu których czujemy się zaczarowani tańcem.

 

IX Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca otworzyły Lubelski Teatr Tańca spektaklem „Snooker” (to work in progress, ocenę pozostawiam do premiery) i Grupa Tańca Współczesnego Politechniki Lubelskiej zachwycającą teatralnie wizją naszej codzienności pt. „Piejo, dziobio, gdaczo…” Choreograf Hanna Strzemiecka przystąpiła do pracy z tak mocnym przesłaniem i tak świetnie poprowadziła szóstkę bardzo sprawnych i sugestywnych tancerek tworzących samoubezwłasnowalniający się babiniec, że ta grzęda kur domowych urosła do rangi symbolu. Śmiech utykał w gardle, bo to była bardzo smutna refleksja na temat wielu grup społecznych, u których normą staje się grzech zaniechania.

Pierwszego dnia wystąpiła jeszcze Kompania Linga. Szwajcarzy, ale także Polka Katarzyna Gdaniec, która dołożyła ręki do choreografii, w spektaklu „zapakuj mnie” zajęli się łatwym dziś i zbanalizowanym tematem konsumpcjonizmu, którym trudno rozbudzić emocje. Nie był on tak dobry jak ich prezentacja ubiegłoroczna. Ale też potrafili stworzyć sceny o wielkiej sile, a sekwencja duetu ze zraszaczem, to czysta liryka fantastycznie wyczarowana przez tancerkę i tancerza z najwyższej światowej półki.

Drugi dzień festiwalu otworzyli Holendrzy z Rogie & Company, pokazując od początku pretensjonalny, mocno wydumany, grany w scenografii i kostiumach w guście amatorskiego teatrzyku z lat 60. spektakl „Klucz do celi mnicha”. Cały mit Holandii jako fabryki teatrów tańca padł, ale Piet Rogie przysłał na kwalifikacje taśmę z innym przedstawieniem niż przywiezione do Lublina i podobno różnica pomiędzy tamtym i tym jest szokująca. W każdym razie znakomity krytyk Grzegorz Janikowski z Pamiętnika Teatralnego, który na Spotkaniach prowadził seminarium o Teaatrze Tańca Piny Bausch tak się zdenerwował, że wysyczał mi w ucho: – To nie żaden klucz do mnicha, tylko klucz do Zdzicha!

Holendrzy debiutowali na MSTT. Sprawdza się więc raczej zasada wprowadzona przez kierującą festiwalem Hannę Strzemiecką, że zaproszenie jakiegoś teatru jest najczęściej skutkiem ankiety wśród widzów poprzednich Spotkań. Ci wolą oglądać grupy sprawdzone i obserwować ich rozwój. Wszystkie pozostałe teatry zagraniczne już gościły w Lublinie i zawód sprawiły co najwyżej dwa. Sama Strzemiecka pokazując już na inaugurację  „Piejo, dziobio, gdaczo…” z udziałem aż sześciu tancerek ustawiła dla 9. Spotkań poprzeczkę na najwyższym poziomie . Paradoksalnie – przynajmniej do ostatniego dnia – jego poziom łatwiej było osiągnąć realizacjom małym, dwuosobowym czy solowym niż spektaklom wielkoformatowym, w których tańczyła większa ilość  wykonawców.

Wytchnienie po teatrze z Holandii dały duety. Wojciech Mochniej i Tomasz Wygoda z polsko-kanadyjski W&M Physical Theatre pokazali w „Made in Polska – muzeum wyobraźni” taniec na skończenie prfesjonalnym poziomie i tylko szkoda, że na koniec poszli w stronę efekciarskiej rozliczeniowej publicystyki (tak, taka w tańcu jest też możliwa!). Dwie Kamy – Jankowska i Jezierska – z Te t Kam, chociaż nie wszystkich zadowliły damskim przesłaniem „Raidho Ben Wunjo”, dysponują godną podziwu inwencją i językiem tańca o nowatorskim brzmieniu.

Rodzime duety były dobre, a Amerykanie otwierający trzeci dzień – Joe Alter, Andrea Woods, a szczególnie Germaul Barnes – byli po prostu najlepszymi solistami festiwalu. Oglądając ich – ale na szczeście nie tylko ich – w pełni odczuwa się jaka jest potęga tańca i nim przemawiającego teatru.  W spektaklu „23:59:59” Joe Alter Dance Group wchodziliśmy do mieszkania tancerzy (w wyświetlonym wnętrzu widać było zdjęcia z baletu, na ekranie tv tańczyła kobieta). Tam rozgrywał się osobisty dramat niemocy, starzenia się artysty (Alter) pocieszanego przez partnerkę (Elizabeth Swallow). Amerykanom towarzyszyła grająca na żywo kompozycję Aleksandra Kościówa trójka polskich muzyków. Była to ujmująca prostotą, pełna czułości życiowa opowieść z pięknym przesłaniem, że razem we dwoje można jeszcze wiele zdziałać. Gwiezdny pył, w który w finale wkracza para, to symbol ich wspólnej przyszłej drogi.

Zaraz potem mieliśmy Souloworks/ Viewsic Expressions z USA, bez wątpienia największe wydarzenie festiwalu. Pieć etiud perełek! Czarnoskórzy Amerykanie Andrea E. Woods i Germaul Barnes potrafią – a szczególnie on – w swych solówkach wytańczyć wszystko, od żarliwej modlitwy nago („Drapieżny ptak modlitwy”) czy wyswobodzenia („Maksymalna wolność”) Abdrei, po duchowość („Nie/ Widzialne bramy”) czy piramidalny dowcip („Gotowy…?”) Germaula. Osobliwie ta kumorystyczna miniatura z swingową muzyką Cole Portera  długo zapamięta rozentuzjazmowana publiczność. Tańcząc na finał razem, w premierowym „Dawniej i dziś” tancerze pozwolili sobie na ironiczną diagnozę Ameryki, w której pieniądze spełniają rolę mydła, tak że i czarny może się wybielić, co podkrślili tańcząc do typowej muzyki białych – country. Wszystko razem to istne cudo!

A potem nastąpiła katastrofa pod nazwą Compagnie Stanislaw Wisniewski. Ogromny zawód. Emigrant Wiśniewski nie poradził sobie z posadowionymi w efektownej przestrzeni z dziesiątkami lustr autobiograficznymi „Portretmi”, które miały być rozliczeniem z własnym wygnaniem z kraju ogarniętego nocą stanu wojennego. Nie było ani myśli (podpórka muzyką Pink Floyd z „The Wall”, to już nudne), ani zauroczenia, a co gorsze, nie było tańca. Raczej szybko trzeba  zapomnieć o wpadce polskiego Francuza z Lyonu.

Czwarty, finałowy dzień IX Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca przywrócił nieco wiarę w duże wieloosobowe spektakle. Nie zmieniły one oceny, że największymi wydarzeniami tegorocznego festiwalu były wspomniane wyżej solowe i duetowe popisy Amerykanów. Jednak  dopiero tego dnia mogliśmy obejrzeć widowiska chociaż trochę dorównujące lubelskiemu spektaklowi „Piejo, dziobio, gdaczo…”

Nie przypominam sobie z wszystkich dziewięciu festiwali, a towarzyszę Spotkaniom od początku (podobnie jak red. Andrzej Z. Kowalczyk, z którym chyba założymy lożę wytrwałych seniorów – aligatorów) tak mocnej tanecznej sceny, jak chwytająca za gardło, rozliczająca się z tragiczną historią okupacji Litwy przez sowietów długa sekwencja walca z „Maskarady” Chaczaturiana w spektaklu „Strefa Aseptyczna lub Pieśni Litewskie” Teatru Tańca Aura z Kowna. Choć wstęp do spektaklu tego nie zapowiadał, było to mistrzostwo!

Zamykający festiwal „Czar Zwyczajnych Dni – Sen Świętego” Śląskiego Teatru Tańca sprawiał wrażenie produkcji epigońskiej. Ale za często powtarzający się Jacek Łumiński (przeniósł ze swych starych realizacji całe sekwencje, m.in. scenę konkursu z balonikami i wystąpieniami – słownymi! -przed mikrofonem) wciąż wspaniale prowadzi siódemkę tancerzy i oglądanie ich zbiorowych układów to najczystsza przyjemność.

Przedzialająca te dwa wielkie zespoły Marta Pietruszka swą „Śmiercią Ofelii” doskonale wpisała się w to, co było najwięszą siłą IX MSTT: w sukces małych form tanecznych. Mamy za sobą dobry festiwal, z kilkoma spektaklemi, które można zapamiętać do końca życia i dzięki którym można już na trwał pozostać zaczarowanym tańcem i używającycm jego jężyka teatrem.

 

 

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: