Zaczynałem od roli tytułowej…

Zawarte w tytule słowa Andrzeja Ludwika Jóżwickiego są – jak się wkrótce okaże – na tyle przewrotne, że poniekąd go charakteryzują. To znaczy – nie słowa. Kontekst w jakich zostałe wypowiedziane. Nim jednak rozsupłamy zagadkę w czym dowcip, rozpocznę, jakkolwiek to paskudny zwyczaj, od samego siebie, od wspomnień z drugiej połowy lat sześćdziesiątych.

Jako nieopierzony student i raczkujący dziennikarz zbliżyłem się dziwnym trafem do Teatru GONG 2. Pierwszy kontakt został nawiązany bodaj w 1967 roku przy okazji II Studenckiej Wiosny Teatralnej organizowanej przez Andrzeja Rozhina i jego ekipę teatralną. Nigdy nie byłem członkiem GONGU, ale nieformalne więzy łączyły mnie z czasem z teatrem bardzo silnie. Nie tylko przygotowywałem biuletyny przy okazji kolejnych festiwali, ale i zaczęłem wyjeżdżać z teatrem na rozliczne imprezy wędrując w pogoni za studencką Melpomeną po całym kraju. Takie eskapady zawsze pozwalają znakomicie poznać ludzi, z którymi spędza się okrągłą dobę i towarzyszy się im wszędzie, w autobusie, w hotelu, za kulisami, itd, itp. I w całym tym towarzystwie oryginałów o artystowskim zacięciu zawsze wyróżniał się on – jak się o nim i doń mówiło – Jóźwik.

Jóźwik posiadał to, co naukowcy paskudnie nazywają powodzeniem socjologicznym, a co na poziomie innym, powiedzmy koleżeńskim, powoduje, że o takich ludziach mówi się: dusza towarzystwa. Był w tym gronie potęgą. Miał w sobie magnetyczną siłę przyciągania, charyzmat powodujący, że to on decydował kiedy jest czas na kawały, kiedy na wódeczkę a kiedy na poważną pracę. Był bratem – łatą i przywódcą, kumplem posiadającego zawsze zapędy autokratyczne Andrzeja Rozhina i jego zaprzeczeniem powodującym, że wokół Jóźwika gromadzili się ludzie tak, jakby był przewodniczącym nie istniejącego nigdy „związku zawodowego” aktorów a przynajmniej łącznikiem pomiędzy nimi a założycielem i głównym (przez długie lata jedynym) reżyserem GONGU 2.

Nie należy się dziwić takiej komitywie Andrzeja Jóźwickiego ze swym imiennikiem, bo był nawet obok Rozhina założycielem protoplasty tego teatru, powstałego w roku 1962 Teatrzyku GONG 7.15. Andrzej Rozhin zjechał do Lublina z Krakowa, gdzie z powodzeniem studiował na wydziale lalkarskim (był jeszcze taki) w PWST. Zakochał sie tam w przyszłej pierwszej żonie, Barbarze, studiującej aktorstwo. Kiedy ta z jakichś względów musiała opuścić uczelnię i on ją porzucił i gnany porywem serca ruszył za ukochaną, a że żyć bez teatru już nie potrafili, założyli teatrzyk własny, wespół z Jóżwickim zresztą. W GONGU 2 działali oczywiście współnie od początku i wzmacniające co roku teatr zastępy pierwszoroczniaków miały prawo traktować Jóźwika jak matuzalema. Przecież gdy ja go poznałem we wspomnianym 1967 (a GONG miał wówczas na afiszu porywające Pieśni i songi pana Brechta i Andrzej musiał, tak jak wszyscy, śpiewać), miał za sobą już pięć lat stażu teatralnego. W czasach studenckich taki dystans to przepaść.

Z gongowego grania najlepiej wspomina trzy spektakle. – W staropolskim Dialogu na Boże Narodzenie – opowiada – grałem Bigosa w intermedium Bigos opity odszedł od siebie i zdobyłem za nią nagrodę aktorską. Była to moja pierwsza nagroda w życiu a takich się nie zapomina. Przeżyciem była jedna ze znaczących ról w opsypywanej nagrodami Elżbiecie Bam odkrywanego wówczas dla teatru, zamordowanego przez Stalina Daniela Charmsa. Wreszcie Testament według Wielkiego Testamentu Villona, pierwsze zetknięcie z tą niezwykłą poezją i niezwykły spektakl w reżyseri Rozhina, ale i już ze scenografią stawiającego pierwsze kroki w teatrze Leszka Mądzika i z porywającą muzyką robiącego później karierę telewizyjną Jacka Popiołka.

– Pamiętam – mówi Jóźwik – że byłem na 10-leciu GONGU a zatem tyle co najmniej lat musiałem być z nim związany. – Czym był dla mnie? – zadaje sam sobie pytanie. – Pierwszym szczerym i naiwnym zapewne odkryciem teatru. Pokazał mi, że ja potrafię, potrafię być aktorem. Ważne było też to, że była to niezwykła wspólnota. Ktoś przyniósł jakiś odkryty gdzieś tekst, ktoś nowy Dialog, siedziało się i dyskutowało nawet całą noc i to nawet bez wódki. No i ważne było to, że wówczas teatry studenckie coś naprawdę w Polsce znaczyły a GONG 2 przez kilka lat znajdował się w elitarnej czołówce trzech, czterech najlepszych. GONG, jednym słowem, dał mi napęd na całe życie, bez niego nie byłbym tym kim jestem dziś.

A dziś? Andrzej L. Jóźwicki będzie w najbliższą niedzielę miał benefis z okazji 30 lat pracy artystycznej w Teatrze Lalki i Aktora im. H.Ch.Andersena. Mówi jednak, że tych lat jest więcej niż 30. I znowu o karierze zadecydowało zetknięcie z powracającym wciąż w naszej opowieści Andrzejem Rozhinem. Ten, prowadząc już GONG(i) zgłosił się do ówczesnego dyrektora teatru Stanisława Ochmańskiego a dyrektor słysząc o jego zetknięciu ze szkołą teatralną natychmiast zaangażował młodzika jako reżysera. Po dwóch latach pracy Rozhin zdawał eksternistycznie egzamin końcowy na tymże opuszczonym wcześniej wydziale lalkarskim w Krakowie a tam się dziwili, że robi to o rok szybciej niż jego koledzy ze studenckiej ławy.

– Andrzej dał mi za co żyć – wspomina Jóźwicki. – We wrześniu 1964 roku wciągnął mnie na listę aktorów Andersena. Od razu zagrałem tytułową rolę – mówi i widzę, że znany mi dobrze ironiczny uśmieszek błąka mu się po kącikach ust. – No tak, tytułową! Może być tytułowa rola w Hamlecie, Trzech siostrach, Antygonie, ja zagrałem w sztuce Okno i koń. Drutem pociągałem za tytułowe okno. Nawet nie pomnę kto ją napisał, pamiętam tylko, że sztukę tłumaczyła Wiera Korneluk, nieżyjąca już dziennikarka lubelska, przez lata główny krytyk teatralny.

Po inicjacji nastąpiła jednak dwuletnia przerwa na kolejne Andrzejowe studia. – Czego to ja nie studiowałem? – zastanawia się – rok matematykę, trzy lata filologię polską a później te dwa lata rusycystykę. I niczego nie skończyłem. Dlaczego? Widać już nie potrzebowałem, miałem fach w ręku, a pod koniec lat sześćdziesiątych zdałem eksternistyczny egzamin aktorski we Wrocławiu na tamtejszym wydziale lalkarskim. I tak już poleciało aż do dziś. Najbardziej sobie cenię z tych ponad 30. lat na scenie i za lalkarskim parwanem rolę Strej Szkapy w Dokąd pędzisz koniku? w reżyserii Włodzimierza Fełenczaka – konstatuje Jóźwicki. – To było optymalne osiągnięcie teatru, reżysera, scenografa, którym był Leszek Mądzik. Słyszałem w Bułgarii słowa autorki, Rady Moskowej, która obejrzawszy lubelskie przedstawienie powiedziała do Fełenczaka: – Nie wiedziałam, że taką dobrą sztukę napisałam.

Dyrekcję Fełenczaka, u którego odniósł jeszcze sukces we wznawianym niedawno w zupełnie innej obsadzie Johannesie Doktorze Fauście, wspomina Andrzej ze szczegółnym sentymentem. – On miał rzadki talent obsadzania właściwych ludzi we właściwych rolach a to, wbrew pozorom, jeden z najważniejszych talentów reżyserskich – stwierdza. – Może tak sądzę z powodu tego, że – co w zasadzie odkryłem dopiero po latach – byłem ulubionym aktorem Włodka Fełenczaka, wciąż grałem u niego główne role, później zabrał mnie ze sobą wraz z Marysią Perkowską Januszem Fifowskim na rok do Opola, gdzie po Lublinie objął dyrekcję. Odbierałem na tych samych falach, na których on nadawał a często tak jest, że przy decyzjach obsadowych nie tak ważne się okazuje, że to jest w danym teatrze najlepszy wykonawca, bo ważniejsze jest, z którym z aktorów reżyser potrafi się lepiej porozumieć. Bardzo dobrze wspominam też dyrektora Ochmańskiego, który był fantastycznym organizatorem. Jesienią mógł się do niego zgłosić na przykład mój wówczesny kolega Fred Kosmala i powiedzieć, że od 1 do 15 marca roku następnego planuje wyjazd na narty. Ochmański mówił: – Oczywiście!, notował w kalendarzu i to było święte. Dziś tak zorganizowanych i tak lojalnych wobec pracownika dyrektorów już nie ma a przy tym to był wspaniały artysta, w pierwszych sztukach Rozhina widziałem jak naśladował metody Ochmańskiego.

Po latach zadań aktorskich Andrzej Jóźwicki sięgnął także na wyższą półkę, zaczął sam reżyserować. Najsłynniejsze z jego dokonań to niewątpliwie Asagao, japońska sztuka zrealizowana w technice bunraku. Do dzis grany jest w Andersenie jego Pinokio. Był jeszcze rosyjski Fajtałek, było autorskie Spotkanie z Mikołajem, zbiór najpiękniejszych piosenek ze sztuk granych w jego teatrze. – Nie każdy o tym wie – mówi – ale w teatrze lalkowym pisze się oryginalną muzykę do każdej ze sztuk. – Dla Andersena tworzyli muzykę najwybitniejsi kompozytorzy, włącznie z – tak! tak! – Krzysztofem Pendereckim. Przewinęła sie też przez teatr ogromna ilość doskonałych plastyków, dla ktorych praca w teatrze lakowym jest ogromnym wyzwaniem, bo tworzą, w przeciwieństwie do innego rodzaju teatrów, także postacie, osoby dramatu. Nie chcę powiedzieć – dodaje z szelmowskim uśmiechem – że najgorzej było z reżyserami. Mnie tu dobrze, tu żyję. Swego czasu Andrzej Rozhin, wówczas już dyrektor w Teatrze Osterwy, spytał się mnie czy nie zagrałbym u niego, w teatrze dramatycznym. Powiedziałem mu, że jestem już za stary na zmiany. Lalkarze z całej Polski mnie znają a kim ja byłbym mierząc sie z dramatem, z zupełnie innego rodzaju teatrem i z innymi widzami. Rozhin posłuchał i stwierdził, że mam rację.

Pytam się Andrzeja na koniec rozmowy i na kilka dni przed premierą sztuki niezwykłej, bo napisanej przez filozofa, Leszka Kołakowskiego, która to premiera będzie – tak się pieknie złożyło – także Jóżwickiego świętem prywatnym, ukoronowaniem 30. lat pracy w Teatrze Andersena, jak się jubilat czuje? W jego odpowiedzi słyszę nutkę filozoficznej zadumy, która może przedostała się tam ze sztuki profesora z Oxfordu, z Opowieści z królewstwa Laikonii, gdzie aktor gra rolę jednego z dwóch braci, protagonistów zdarzeń, która jednak – wiadomo – przemieni się zaraz w towarzyszący od zawsze Jóźwickiemu optymizm. – Jestem najstarszym aktorem w teatrze, mógłbym już pójść na emeryturę. Ale jestem i mam nadzieję, że jeszcze długo będę w Teatrze Andersena, bo czuję sie rówieśnikiem tych młodych ludzi z którymi pracuję. Nie czuję przemijania. Staram się go nie przeżywać, zapomnieć o nim. Tak sobie, muszę przyznać, postanowiłem – mówi a uśmiech, znak firmowy i Jóźwika wiecznego studenta, podpory GONGU, i Jóźwickiego, jednego z najznakomitszych aktorów profesjonalnego teatru lakowego, znowu rozświetla jego oblicze.

Sto lat, Andrzeju!

Andrzej Molik

Fot. Emilia Szumowska

Kategorie:

Tagi: / / / / / /

Rok: