Zjawisko: Dyjak

„Polski Tom Waits w Andersenie”, krzyczał tytuł artykułu w gazecie zachęcającego do udania się na koncert Marka Dyjaka w teatrze na Starym Mieście. Duża przesada. Owszem, w szorstkości głosu, sugestywnej, magnetycznie pociągającej interpretacji, szczerości artystycznej wypowiedzi można go do słynnego amerykańskiego artysty porównywać, nawet epizody aktorskie mają na koncie obaj (Waits w – że sięgnę do efemistycznych zasobów z okolic poprawności politycznej – trochę bardziej znaczących rolach). Obu gentlemanów, oprócz sławy i jej geograficznego zakresu, różni coś bardzo zasadniczego. Dużo starszy, urodzony w Kalifornii Tom jest pełną gębą bardem, kompozytorem i autorem śpiewanych przezeń songów. Marek tych talentów nie posiadł, on w tym zakresie jedynie korzysta z usług bardów. Śpiewa, fascynująco – to fakt! – śpiewa, tak jak na scence Teatru Andersena przy Dominikańskiej 1 utwory Piotra Bukartyka (ironiczna „Durna miłość”), Roberta Kasprzyckiego (gorzko refleksyjne „Na krawędzi szkła”), swego mentora Jana Kondraka (jego samego koncertowy hit „Piosenka w samą porę” i znany lepiej w Lublinie z interpretacji Marcina Różyckiego „Człek zbuntowany”, którego w 2006 r. zaśpiewali razem w Chatce Żaka i to było dopiero przeżycie!). Na płycie „Dyjak. Ostatnia” można jeszcze znaleźć m.in. utwory Mirosława Czyżykiewicza i radzyńskiego barda Jacka Musiatowicza.

Ten dominujący w wykonaniach Marka, świetny poetycki repertuar dopełnia on ostatnio słynnymi przebojami. Jak wręcz wydawało by kompletnie nie przystająca do jego stylu, skończenie liryczna „Ta ostatnia niedziela” Jerzego Petersburkiego. Czy jak akurat absolutnie zgodne z jego entouragem i – najdelikatniej się wyrażając – barwną dyjakową legendą „Komu dzwonią”, doskonale wpisujące się w ciąg świetnych interpretacji tej knajackiej piosenki, od autora Stanisława Grzesiuka, poprzez Kazika czy Marcina Różyckiego. Muzycznie Marek Dyjak żegluje w stronę jazzu (Waits to głównie progresywny rock z elementami bluesa, popu, folku), jakkolwiek trzeba wyraźnie powiedzieć, że nie śpiewa jazzu. To są pieśni, chciało by się rzec – w otulinie synkopowanej muzyki z jazzowym instrumentarium. Na lubelskim koncercie, do nie sięgającej – Boże broń! – wirtuozerskich wyżyn Markowej gitary (sam się przyznaje, że gitarzystą jest „takim sobie”) dołożona została trąbka Jerzego Małka i razem dało to zadziwiająco interesujący efekt. Osiągnęli brzmienie, które wraz z chropowatowaściami głosu Dyjaka najwyraźniej zaczarowało zebraną publiczności.

Zważywszy na fakt, że niemal w tym samym czasie odbywał się kilkaset metrów dalej, na placu Po Farze, darmowy koncert Stanisława Soyki w ramach Europejskiego Festiwalu Smaku oraz na to, że Marek Dyjak kilkuletnią nieobecnością w naszym mieście dał powody, żeby nieco o nim zapomnieć, tej publiczności zjawiło się w nad wyraz dużo. W liczbach bezwzględnych wypada to jednak skromniej, bo salka w której działa adresowana do dorosłych odbiorców Muzyczna Scena Andersena jest wybitnie kameralna. Może warto zatem, szczególnie młodym odbiorcom, którzy nie słuchali jeszcze Marka Dyjaka i nie zetknęli się z jego wszak funkcjonującą wciąż wspomnianą legendą, przybliżyć śpiewającego artystę pochodzącego ze Świdnika.

Nie chodzi może wyłącznie o fakty z biografii wciąż młodego (rocznik 1975) hydraulika z wykształcenia, takie jak nagrody na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie (druga), na FAMIE (główna) w 1995 i rok później na Międzynarodowym Festiwalu Wokalnym w Bydgoszczy (druga) czy o to, że zagrał w filmach „Kalipso” i „Fant”. Bardziej ciekawe wydaje się weryfikowanie pewnych wokółdyjakowych mitów. Sam uległem pewnemu. Przez lata – bo ktoś mi tak podszepnął – myślałem, że Marek nie znalazł się w telewizyjnym zapisie z koncertu laureatów krakowskiego festiwalu z powodu stanowiącej najgenialniejszą jaką znam diagnozę Polaka przed telewizorem, wspomnianej wyżej piosenki Kondraka „Człek zbuntowany”. Dokładnie z powodu jej fragmentu, w którym rzeczony człek wygraża komuś na szklanym ekranie równie genialnie wymyślonymi przez Janka skrótowcami inwektyw: „No no no/ Ale o/ Ja cie pie/ Ale zgry/ Już nie mo/ Ale ja/ Cha cha cha/ O ty w du/ W mordę ko/ Zwykłe gó/ Co za chu/ Co on so/ Co on pie/ O jeba/ A to sku”. Z błędu wyprowadził mnie osobiście autor, który opiekował się Markiem artystycznie u zarania jego estradowej przygody i ten okazał się drugim po Jagodzie Nai (Grand Prix ex aequo z Markiem Andrzejewskim w 1994) laureatem z dopiero początkujacej wówczas „stajni” przyszłego zdobywcy Złotego Indeksu SFP i tytułu – właśnie za wychowanków – Księcia Lubelszczyzny.

JanKo opowiada, że Marek był, włącznie z zespołem mających mu towarzyszyć muzyków, przygotowany na Kraków rok wcześniej, ale przestraszył się festiwalu, strefił i wyjechał na rok do Holandii zbierać psie gówienka i skręcać jointy. Kiedy wrócił, nie przyznał się, że zebrał nowy muzyczny skład i w tajemnicy ruszył pod Wawel. – Na krakowskiej imprezie jest niepisana zasada, że nieznany debiutant nie zdobywa Grand Prix, tylko co najwyżej drugą nagrodę i jak po nią sięgnął, dopiero zadzwonił po mnie, żebym przyjeżdżał – wspomina Kondrak i wyjaśnia, że piosenka, która miała zabrzmieć to inny jego, dziś zapomniany utwór „Piękny instalator”. – Był to komentarz, dodanie słów do kapitalnego obrazu Jerzego Dudy Gracza pod tym samym tytułem. W jakimś koszmarnym otoczeniu siedział zadowolony z siebie hydraulik, zupełnie taki sam jak Dyjak, który potrafił rozgrzebać u mnie robotę, po czym zniknąć na dwa tygodnie. To była warchlacka piosenka, bo jak robol, to i język ma złożony z samych strasznych przekleństw. Dziś bym już takiej nie napisał i rozumiem to, co wtedy zrobiła telewizja przy realizacji koncertu, który na dodatek odbywał się w ogrodach arcybiskupich. Jak Marek zaczął, to dźwiękowcy wyłączyli mu przody i zostawili same odsłuchy. On szalał po scenie, bo siebie słyszał, a widownia nic. Koncert był kręcony „do puszki”, przeznaczony do późniejszej emisji, więc nienadające się do niczego nagranie Dyjaka wycięto. Pisałem listy protestacyjne do Wyborczej i radia, ale nikt nie zareagował, bo była to w gruncie rzeczy piosenka o nas, Polakach. Jednak zaistniała ona w telewizji. Marek wygrał FAMĘ programem, do którego napisałem mu scenariusz a telewizory transmitowały koncert laureatów na żywo i chciały znowu coś zamanipulować, żeby ta piosenka na antenie nie zaistniała. Czujność wykazał prowadzący całość Boguś Sobczuk, zmienił kolejność wykonawców i zabrzmiała w prime time, tuż po dzienniku. Dyjak wrócił do Świdnika w chwale, wszyscy rozpoznawali go na ulicy, a mnie nikt – konkluduje nie bez nuty goryczy JanKo.

Marek Dyjak po wyjeździe z Lubelszczyzny i przygodzie w Łodzi i Warszawie, mieszka obecnie z rodziną pod Częstochową. Recital w Andersenie był jego powrotem na estradę po dłuższej przerwie. Trzeba przyznać, że znakomitym.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: