Żywioł na barze

Kawiarnia Artystyczne HADES jest jednym z niewielu miejsc już nie tylko w naszym mieście ale i w kraju, gdzie można spotkać się z piosenką francuską. Gdzież te czasy, gdy do obowiązku kulturalnej osoby należała znajomość piosenek Edith Piaf, Juliette Greco, Jacquesa Brela, Charlesa Aznavoura, Gilberta Becoud czy – wśród młodszych słuchaczy – Sylvii Vartan i Billy Hollidaya? Dziś usłyszenie czegoś po francusku w radiu czy telewizji graniczy z cudem i gdyby nie popularność Kanadyjki Celine Dion i sięganie przez media także po jej francuskojęzyczne utwory, zapewne byśmy zapomnieli jak pięknie w śpiewie – nie tylko zresztą – brzmi ten język.

To, że HADES jest ostają dla artystów znad Sekwany i Loary i pociechą dla miłośników tego typu repertuaru, zawdzięczamy współpracy klubu z prężnym ośrodkiem Alliance Francaise UMCS. Tylko w bieżącym roku odbyły się już trzy koncerty zorganizowane przez tych partnerów. Po styczniowym występie Jeana-Claude’a Meurisse i lutowym jazzowego Sophia Demancich Trio, w środę 5 kwietnia zagościł w HADESIE zespół Debout sur le zinc, co można tłumaczyć jako Tańcząc na barze (cynkowym, takim jakie spotyka się w starych francuskich bistrach), bo muzykom w koncertowym zapale zdarzało się wskakiwać i na bar.

Nic dziwnego, bowiem Debout sur le zinc to istny żywioł. Dawno w Kawiarni Artystycznej H. nie było tak energetycznego koncertu. Siedmiu muzyków dokonywało nie tylko cudów ekwilibrystyki w grze na instrumentach, ale i energia roznosiła ich samych. Skakali, tańczyli, śpiewali solo, w duetach i tercecie, przechodzili od nastroju do nastroju, zakręcali pasaże a wreszcie poderwali publiczność z miejsc do wspólnej zabawy. Żywiołowość graniczyła z katastrofą i było jej blisko, bo zupełnie niemiłosierny skrzypek Simon Mimoun, który zaiste jest wirtuozem tego instrumentu, zaraz na początku zerwał włosie w jednym z dwóch smyczków, dokonał destrukcji w elektrycznym wzmocnieniu skrzypiec i ledwo sobie z awarią poradził.

Zawieść się mógł tylko ten, kto oczekiwał, że wkroczy z zespołem w typowo francuskie klimaty muzyczne. Może kryły się one w słowach piosenek, jednak tego nie mogę stwierdzić, jako, że należę do osób upośledzonych, któremu nie było dane szczęście przyswojenia języka Moliera, Dumasa i Sartre’a. Muzycznie Francuzi zaproponowali nieprawdopodobny melanż stylów i trendów. Słychać było w tym graniu wszystko. Wschodnie słowiańskie motywy mieszały się z irlandzkimi podbijanymi przez banjo Oliviera Sulpice. Country wydobyte przez ten instrument przechodziło w kawałki klezmerskie (akordeon Freda Triski i klarnet Romaina Sassigneux w rolach głównych). Bałkańskie konkurowało z sefardyjskim, cygańskie (gitara Christophe’a Bastiena) z muzyką pop a nawet rockiem (kontrabas malowniczego Williama Lovti i perkuja Cedrica Ermolieffa), arabskie z latynoamerykańskimi odniesieniami do samby, rumby czy argentyńskigo tanga.

To ciekawe poszukiwania, interesujący eksperyment, bo rzadko spotyka się zespół miksujący wszystko, co jego członkom wpadnie w uszy. Na dłuższą metę jednak jest to nieco nużące, tym bardziej, że chłopaków i tu niosła energia i ani myśleli żeby koncert zbyt szybko kończyć. Stale powtarzana metoda budowania utworów od nut nostalgicznych po tryskające życiem, od piano po forte i z powrotem sprawia, że po godzinie czujemy przesyt i pragniemy odpocząć od tej kaskady dźwięków i nawałnicy żywiołu. Ale może przesadzam, publiczność wyglądała na rozanieloną i bawiła się świetnie. Tyle, że ja niekiedy podejrzewam, że karni studenci romanistyki pojawiają sie na koncertch Alliance’u żeby zamanifestować swą miłość do języka przed obecnymi na sali wykładowcami. A jaki jest sposób zwrócenia na siebie uwagi? Nadgorliwy entuzjazm to jest właśnie to! Czy przekuty zostanie on na odpowiedni stopień w indeksie, pozostaje, przynajmniej dla mnie, pytaniem retorycznym. C’est la vie! – że użyję jednego z niewielu znanych mi francuskich zwrotów.

Molik

Fot.Jacek Babicz

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: