Ale zabawa!

Trudno w tej sztuce dopatrzyć się znaczących treści i przesłań. Oczywiście, na siłę można w niej znaleźć elementy wychowawcze (ale dalekie od – jak to mawiał Wańkowicz – smrodków dydaktycznych) i wskazania o potrzebie wspólnego działania, przyjaźni czy – pardon za słowo – solidarności a nawet skonstatować, że zaprezentowano nam pewną lekcję udzieloną zarozumialcowi (tu: Żabcio, główny bohater), którą młodzi odbiorcy mogą a i powinni przyjąć do siebie.

Jednak nie to wszystko jest ważne i nie to stanowi o wartości adaptacji książki Kenatha Grahame’a „O czym szumią wierzby” dokonanej przez Gabrielę Novą i przetłumaczonej i przeniesionej na scenę Teatru Andersena przez Włodzimierza Fełenczaka. Podstawowym walorem tej sztuki jest jej urok, sceniczna uroda i to, że jest znakomitą zabawą i to po obu stronach rampy – zarówno dla odbiorców jak i – takie przynajmniej odnosi się wrażenie – wykonawców. Wychodząc po przedstawieniu z teatru na Starym Mieście, chce się wręcz zakrzyknąć: – Ale zabawa! I zaraz potem rozesłać wici wśrod przyjaciół i w ogóle pośród miłośników dobrej rozrywki, że koniecznie, jeśli nie chcą pysznej zabawy (właśnie) stracić, muszą „O czym szumią wierzby” obejrzeć. Notabene, tytuł sztuki jest jego najsłabszym elementam, bo nawet mając wzgląd na to, że należy do klasyki angielskiej literatury dziecięcej, bardzo mało, lub wręcz nic nie mówi o treści, jako, że ona – klasyka – bywa zapoznana lubo całkowicie nieznana. Aż się prosi, żeby ten, jak to określono w programie, „lalkowy musicalik” posiadał tytuł bardziej nośny, hasłowy, wabiący widzów.

Jakie zatem elementy tej teatralnej zabawy stanowią o tym, że przenosi się ona na widownię, udziela odbiorcom i to w wieku wszelkim, od najmłodszych do najstarszych, którzy (często gęsto tak bywa) szli do świątyni sztuki dziecięcej jedynie z poczucia obowiązku wobec swych pociech a nagle także ulegli magii spektaklu? Jest ich wiele. Zacząć trzeba chyba od samej idei teatru w teatrze, która pozwala na lekki, pastiszowy ton. Można mówić nawet o wyższym piętrze, o swoistym pastiszu pastiszu, bowiem realizatorzy znacząco mrugają okiem nie tylko do widowni, odkrywając na przykład mechanizmy teatru (sekwencje z lalkami na proscenium), puszczają oko do siebie. – Nas tu obsadzono w pastiszu, ale my sobie go jeszcze podpastiszujemy i też się pobawimy – zda się, że słyszymy wpowiedź z próby podbudowną odpowiednio przewrotną miną. I ta gra zaczyna się samonapędzać, rozwijać, cieszyć wszystkich, nawet jeśli z początku (a to możliwe) nie byli do spektaklu przekonani. Pomaga tu także sam tekst sztuki, w którym mamy i takie smaczki: „Jego przodkowie nie znali mydła a jakie były to wybitne osobistości!”

Kolejnym walorem przedstawienia jest jego bogactwo wizualne i mało tu jest ważne, że scenografia Krzysztofa Kaina Maya i lalki (tzw. sycylijki, z prowadzącym drutem wychodzącym z głowy) zostały przeniesione z warszawskiego Guliwera (gdzie Fełenczak tę samą sztukę wcześniej reżyserował), co było decyzją oszczędnościową, którą wymusił stan finansów teatru. Otrzymaliśmy spójną wizję utrzymaną w charakterystycznej dla tego artysty, łatwo rozpoznawalnej poetyce a niektóre lalki (z tym, że nie koniecznie Żabcio) i obrazy (kapitalny dom Borsuka!) to czysta fantazja. Dodatkowo, sceny w spektaklu zmieniają się jak kalejdoskopie, żywy plan przemienia się w lalkowy, czasami się one mieszają, pojawiają się atrakcyjne rekwizyty w rodzaju samolotu (z kręcącym się śmigłęm!) czy automobilu i nie ma mowy o znudzeniu widza, bo gdy ten – nawet ów najniewdzięczniejszy (niektórzy mawiają: najbardziej wredny widz), w wieku 12 – 14 lat, który w teatrze lubi porozrabiać – zaczyna pokazywać swe pazurki, bo mu się sekwencja dłuży, scena błyskawicznie się zmienia i odbiorca otrzymuje porcję nowych wrażeń. Kiedy na finał cały sufit widowni rozświetlą krążące po nim gwiazdy – satelity, ręce same składają się do oklasków, bo wyczarowane zoastało coś tyleż prostego co niezwykle efektownego.

Do tego wszystkiego mamy warstwę muzyczną spektaklu, ten tak skromnie nazwany musicalik, który jest musicalem co się zowie, chociaż więcej z nim z tradycji typowo angielskiego music-hallu czyli składanki piosenek, skeczy, scenek i sprawnej konferansjerki, tu obecnej dzięki dowcipnym planszom anonsującem części spktaklu, miejsce, w którym się znajdujemy czy zawierającym ilustrujące sytuację, przewrotne – a więc znów pastiszowe – hasło (PRECZ Z ŻABĄ – LEŚNI). Już od dawna wiadomo, że Teatr Andersena to nasz najbardziej rozśpiewany teatr i przynajmniej ja, uparcie, gotowy odeprzeć razy, tak nadal twierdzę. Aktorzy z Andersena dysponują wspaniale ustawionymi głosami i słuchanie takiej na przykład Ilony Zgiet (piękna piosenka Dianki „Pada-dam, na wesołą nutkę gram”) czy „Kolędy myszek” (z tekstem Agnieszki Osieckiej, która tuż przed śmiercią napisała kilka piosenek do „O czym szumią…” i to stanowi kolejny walor spektaklu) w wykonaniu Romy Drozdównej Marii Perkowskiej, to najczystsza przyjemność a inni wykonawcy ani na moment nie pozostają tu w tyle.

Jeśli można się czegoś odrobinę czepić, to jedynie tego, że śpiew przez mikroporty (dopiero co nabyte specjalnie do tego przedstawienia) nie daje poczucia czystości dźwięku i głosów i jest pewnym ustępstwem na rzecz rozbudowanej, atrakcyjnej aranżacji. Ta zresztą z kolei uczyniła wiele dobrego dla muzycznego wyrazu całości. Gabriel Menet wykonał kupę dobrej roboty, bo muzyka Jerzego Derfla, typowego pianisty – akompaniatora, który nie musi mieć wyobraźni instrumentacyjnej, nie jest sama w sobie typowo przebojowa, jakkolwiek prawdziwym przebojem staje się finałowa „Sława”, pieśń godna tutti rezerwowanego na zwieńczenie dzieła. A poza wszystkim, z muzycznych scen spektaklu chyba na zawsze zapamiętam jedną zupełnie niezwykłą – po raz pierwszy w życiu zobaczyłem w teatrze stepujące lalki („Do boju bracia”) i wrżenie było piorunujące. Dla animatorów – wielki pokłon!

Wreszcie aktorzy. Przede wszystkim ta wszechstronna bestia teatralna Zbigniew Litwińczuk, dysponujący wszelkimi talentami, od vis comica po basujący głos, od śpiewu po taniec, od żartu po napuszoną powagę. Jego Żabcio nie dosyć, że budzi prawdziwą sympatię widzów to – patrząc od strony profesjonalizmu – także zachwyt. Jest poprowadzony kapitalnie i aktor może go śmiało dołączyć do kolekcji (wcale nie małej) swych najwybitniejszych kreacji. Ale nie tylko on! Bardzo dobrze partię Borsuka poprowadził Marian Kłodnicki (został zupełnie ugotowany przez swoje dziecko, które zobaczywszy go na scenie radośnie wykrzyknęło: – Tata!, ale i z tym sympatycznym, podnoszącym nastrój na widowni epizodem spektaklu, aktor sobie doskonale poradził). Niezwykle sympatyczna, wdzięczna i dziewczęca jako Dianka jest wspomniana Ilona Zgiet. Nie ustępuje jej pola Wioletta Tomica jako Wydra, której z kolei partneruje w ciepły sposób Piotr Gajos jako safandułowaty, szukający namiętnie przyjaźni Kret. Dla nich znowu, przeciwwagą i przerywnikiem są partie z poszukującymi wciąż jedzenia Myszami – też już wspomnianymi Romą Drozdówną Marią Perkowską (ta ostatnia zupełnie położyła mnie na łopatki – ze śmiechu – sceną w żywym planie, gdy grała radosną Ważkę). A że sukces spektaklu jest udziałem doprawdy wszystkich wykonawców, dodajmy, że grali jeszcze: Bożena Dragun (Lis), Maria Wąsiel (Zając i Praczka) Jacek Dragun (Sędzia i Dzik) i Seweryn Mastyna (Tchórz i szczególnie dobry Pan Helta).

Słowem – wydarzenie. Nie przegapcie go! Wybranie się do Teatru Andersena na „O czym szumią wierzby”, powinno należeć do obowiązków każdego miłośnika Melpomeny i każdego kulturalnego człowieka.

Andrzej Molik

Gabriela Nova O czym szumią wierzby. Lalkowy musicalik na motywach Kenetha Grahame’a. Przekład i reżyseria – Włodzimierz Fełenczak, scenografia – Krzysztof Kain May, ruch sceniczny – Paweł Pniewski, muzyka – Jerzy Derfel, nagranie, aranżacja i przygotowanie wokalne – Gabriel Menet, teksty piosenek – Agnieszka Osiecka Włodzimierz Fełenczak. Premiera w Teatrze im. H.Ch.Andrsena 16 stycznia 2000.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: