Anna olimpijska

To już ostatni gwizdek, żeby o tym napisać. Jeszcze do niedzieli 9 stycznia w Galerii -1 Centrum Olimpijskiego PKOl przy Wybrzeżu Gdańskim 4 w Warszawie czynna będzie otwarta miesiąc wcześniej (8.12.2010) wystawa malarstwa Anny Strumińskiej pod niewątpliwie intrygującym tytułem Metafizyka Koloru.

Nie będę krył. To dla mnie – jakkolwiek na ekspozycję nie dotarłem – przeżycie bardzo osobiste. I zadziwiająca wiadomość. Już nie chodzi o to, że sztuka tej kalekiej przez niespełna 50-letnie życie bohaterki wydarzenia trafiła akurat do siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego, bo ten, w cywilizowanych czasach, ma za święty obowiązek zajmować się nie tylko igrzyskami zawodników stanowiących okazy zdrowia i tężyzny fizycznej, ale i paraolimpiadami (w których Anka i tak by nie startowała). Bodaj bardziej zaskakuje fakt, że wreszcie z dwudziestoletniego – licząc od śmierci w 1990 r. – artystycznego niebytu została wydobyta jedna z najznamienitszych postaci powojennej sztuki nie tylko Lublina, ale i całej Polski, malarka, która ulubionej przez nią abstrakcji przydała odrębny, wcale nie tak trudny do identyfikacji rys – swoją absolutnie indywidualną pieczęć.

Stosunek osobisty do postaci Anki ma proste podstawy. Okna naszych mieszkań – póki na prostopadłym podwórku socrealistycznego blokowiska w Świdniku nie wybujały zasłaniające widok drzewa – przeglądały się w sobie. To była bardzo bliska komitywa. Chodziłem pod te okna i gwizdałem nieumiejętnie (nigdy się tego nie nauczyłem) , wzywając mojego największego przyjaciela Zygmunt – Zygę, o 7 lat młodszego jej brata, żeby wyszedł pogadać, a ich ojciec, Pan Henryk (doczekał się wieloletni prezes spółdzielni mieszkaniowej pośmiertnie ulicy swego imienia w naszym mieście spod skrzydeł WSK) denerwował się: – Znowu Molik fałszuje! W świdnickim liceum Anka należała do klasy pierwszych jego maturzystów, a gdy jako jedna z piewszych świdniczanek zaczęła studiować i to na PWSSP (dziś ASP) w Łodzi, stałą się dla młodych o intelektualnym (niekiedy także artystycznym) zacięciu odległą idolską. Wróciła z dyplomem z grafiki żurnalowej (sic! – w 1968 w PRL!) , rodzina przysposobiła jej na pracownię piwnicę w tym „bogatym” bloku ze spadzistym dachem, w którym mieszkało zaledwie 12 rodzin (w moim tyle żyło w jednej klatce). Chociaż była ułomna, promieniowała prawdziwą, kuszącą jej licznych akolitów sztuką. Należałem do tego kręgu, sam już student dojeżdżający na zajęcia do Lublina. To były niezapomniane wieczory. Może wtedy w głowie Ani rodził się szalony pomysł, którego realizację wymusiła na mnie kilka lat później. To jej uporowi zawdzięczam, że gdzieś ok. 1976 r. zadebiutowałem jako krytyk sztuki, (czego potem nie robiłem ok. półtora dekady). Jako dziennikarz zajmujący się tym zawodowo raptem od dwóch lat, napisałem na jej zdecydowaną prośbę tekst do katalogu dużej indywidualnej wystawy Anny Strumińskiej w BWA (ego późniejszej Galerii Starej w Lopacie). Nie mam tego katalogu, zaprzepadł wraz z mymi wypocinami gdzieś w pomrokach dziejów i zapewne nigdy już nie przeczytam, co tam nabzdurzyłem, ale to jej zawdzięczm przeżycie, które zakodowało się we łbie na cały czas tych minionych ok. 35 lat. Guru ówczesnych krytyków lubelskich, wyrocznia sztuki z łamów śp dwutygodnika Kamena Ireneusz J. Kamiński, podszedł do mnie i powiedział coś w tym stylu: – Dobrze to ująłeś, gratuluję!

Jakakolwiek ona była, to wiedza ma o twórczości Ani podbudowana została także jej konsekwencją. Zaprosiła mnie kiedyś do Kazimierza na jeden z kolejnych, wtedy licznych plenerów malarskich w jakich uczestniczyła. Wdrapałem się nawet, co dziś niewyobrażalne, na górę Trzech Krzyży i obserwowałem za przyzwoleniem artystki, jak na płótnie rozpiętym na blejtramie przymocowanym do sztalug, krajobraz miasteczka nad Wisłą przemieniał się w abstrakcyjną poezję malarską. To był ten wyróżnik, ten rys szczególny prac Strumińskiej. Jej abstrakcje bazowały na doznaniach z dookolnej rzeczywistości – malowała z natury. I kto potrafił te pejzaże, te szczegóły świata nas otaczającego w obrazach Anki dostrzec, miał prawdziwą frajdę kontaktu ze sztuką daną na tacy w sposób oczywisty, ewidentną, ale i zaklętą, pełną swą pełnią. Nie ma zbyt wielu zachowanych w Lublinie dzieł naszej artystki. O jednym Kamiński w wydanej sumptem Domu Kultury z ul. K. Wallenroda w 1999 r. niewielkiej książeczce Galerie sztuki LSM napisał krótko: (…) miękką plamą malowany, abstrakcyjno-aluzyjny „Ogród” (1974) Anny Strumińskiej, jeden z kilku (to akurat, przynajmniej dziś, mija się z prawdą – przyp. AM) obrazów autorki, znajdujących się w DK. Ku swem zdziwieniu w internetowej Wikipedii odnalazłem w tych dniach b. obszerną notę o Ance. Sądząc po stylu i sposobie postrzegania sztuki, jej autorką jest zapewne Małgorzata Kitowska-Łysiak, szefowa katedry Historii Sztuki Współczesnej KUL. Upiera się ona przy podobnej do Irka Kamińskiego diagnozie:  Nie można dzieł Strumińskiej nazwać „Czystą abstrakcją”, gdyż malowała z natury, wydaje się, że najbliższa jest jej „Abstrakcja aluzyjna”. Jeśli mają rację, to na zasadzie, że poezja też bywa aluzyjna. Tyle, że tu chodziło o zakorzenienie w konkrecie i o twórcze, często porywające jego rekonfigurowanie. Oraz o te zawsze wyróżniające prace Strumińskiej kolory, o których teraz, dwie dekady po odejściu artystki, ktoś słusznie ośmielił się powiedzić, że ich proweniencja metafizyczna jest.

Potem nasze drogi z /Anią się rozbiegły, Byłem jeszcze z raz, albo dwa w jej pracowni na samej górze „pekinu” w os. Konopnickiej LSM. Wciąż schorowana, walcząca o zdrowie w szpitalach i sanatoriach, żyła swoim życiem poza bohemą, poza kręgami, w których pragnęłaby na co dzień przebywać. Jak wprowadziłem się z rodziną w połowie lat 80. do stancji w mieszkaniu jej brata Zygi.w sąsiednim os. Prusa, ona, tak jak i on, żyli już w Niemczech i tylko smutny Pan Henryk przyjeżdżał doglądać „pustostany” po dzieciach . Jedyny w zasadzie kontakt pozostał mi z ich najmłodszą siostrą Marylą (przyszła na świat 11 lat po Ance i 4 po Zygmuncie). Dowiadywałem się cząstkowo o niemieckich sukcesach artystki, która w 1982 roku, na zaproszenie Senatu miasta Bremy wyjechała na wernisaż wystawy swoich prac w tamtejszej „La petit galerie” i Entuzjastyczne przyjęcie jej twórczości w Niemczech sprawiło, że artystka postanowiła zostać za granicą Nawet nie wiem skąd mam kilka katalożków z ostatnich jej artystycznych poczynań, wystaw w Galerie Wolf w Pforzheim w maju’88, w BBB Empore w Karlsruhe na przełomie października i listopada’88 i w Jutta’s Schneckkenhaus w Buhl. Niebawem rodzeństwo po kolei zawiadomiła mnie: Ania zmarła w maju 1990 w szpitalu w Pforzheim . Część hiobowej wieści równie smutna brzmiała: jej „opiekun” zawłaszczył wszystkie pozostawine przez artystkę dzieła.

Byłem na pogrzebie przy Lipowej, gdy składano do rodzinnego grobu przywiezione zza Odry i Nysy prochy Ani. Wtedy nie dało się jeszcze rozmawiać o spuściźnie po artystce. Gdzieś z rok, półtora temu odezwała się do mnie zamieszkała już od dłuższego czasu z rodziną w Warszawie Maryla, zresztą też dusza artystyczna, konserwator zabytków po UMK w Toruniu. Sądzę, że to jej zawdzięczam zaproszenie do galerii w Centrum Olimpijskim, bo jako kurator wystawy popisana jest nieznana mi (ale proszę ją o przyjęcie wyrazów uznania) Kama Zboralska, natomiast jako kontakt podano mailowy adres do Marceliny Szumer, czyli córki Maryli i jej męża Jarka. Wobec mamy Marceliny mam ogromne wyrzuty sumienia. Dzwoniąc, wyjaśniła, że porządkuje i kataloguje dzieła starszej siostry i prosi o pomoc w zdobyciu reprodukcji prac pozostających w kolekcjach lubelskich galerii. Już dawno zdobyłem fotografię wspomnianej pracy z DK LSM, jednak przesłanie jej pod odpowiedni adres gdzieś mi się rozlazło. Stanowczo muszę teraz to nadrobić. Doprawdy Anna Strumińska warta jest jak najbardziej tego malutkiego gestu nieodpowiedzialnego, jak się okazuje, admiratora jej sztuki.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: