Artyści wędrowni

Peregrynacje

Andrzej Molik

Kiedy mówimy o artystach wędrownych, na myśl przychodzą średniowieczni francuscy truwerzy czy trubadurzy, ewentualnie niemieccy minnesangerzy, chociaż to nie przemiaszczanie się pomiędzy dworami i siedliska ludzkimi konstytuowało ich byt, ale to, że wszyscy oni śpiewali pieśni miłosne. Typowo wędrownym artystą był natomiast jongleur. Nam oczywiście żongler kojarzy się natychmiast z cyrkiem, do dziś ostoją ludzi uprawiających sztukę w ruchu, bo poszukujących publiczności w kolejnych nowych miejscach. Wtedy jednak jongleur nie popisywał się zręcznością rąk żonglując przedmiotami, tylko był muzykiem, akompaniatorem trubadura.

I współcześnie najbardziej ruchliwymi artystami oprócz cyrkowców są muzycy. Organizują trasy koncertowe po całym kraju, a ci najsłynniejsi – po całym świecie. I jest to pewna norma. Trudno mówić o takiej normie w przypadku artystów teatralnych. Rzecz jasna, są jeszcze teatry objazdowe. Są monodramiści, którym trudno byłoby wyżyć się uprawiając swą sztukę w jednym mieście. Są festiwale gromadzące zaimportowane przedstawienia. Są wreszcie sprawne działy organizacji widowni potrafiące sprowadzić ku radości swojej lokalnej publiczności jakiś hit grany w kulturalnych metropoliach.

Gdybyśmy jednak szukali dziś wędrownych kuglarzy, spadkobierców mobilnych trup teatralnych w stylu tych ulubieńców Hamleta, o których mówił, że są „żywą kroniką czasów”, to stwierdzimy, że najlepiej tę ideę realizują teatry nieinstytucjonalne, zwane poszukujacymi czy alternatywnymi. Myśl ta zaświtała mi po niezwykłych przeżyciach minionego weekendu, zresztą odnotowywanych oddzielnie na naszych stronach kulturalnych. Jeśli zajrzycie Państwo do wydań Kuriera z soboty i poniedziałku, a także do dzisiejszego, przekonacie się, że wciąż, w trzech różnych sytuacjach powtarzają się tam nazwiska artystów z Teatru NN. W tym miejscu skumuluję te wydarzenia, by wyraźniej unaocznić skalę przedsięwzięcia i trud tych ludzi.

Otóż jedną z ozdób piątkowego świętowania 110 rocznicy urodzin Brunona Schulza stał się spektakl „Był sobie raz” w wykonaniu Witolda Dąbrowskiego i akordeonisty Bartłomieja Stańczyka. W sobotę został on pokazany w Kazimierzu na… statku płynącym po Wiślę, co stanowiło jedną z atrakcji promocji książeczki „O miłosnym serc przymierzu, o Ester i Kazimierzu”. W niedzielę zaś w Kawiarni Artystycznej Hades też zaprezentowano te przedstawienie otwierające tryptyk opowieści chasydzkich wyreżyserowanych przez Tomasza Pietrasiewicza, jak również zamykający go spektakl „Taibełe i jej demon”, w którym temu samemu aktorowi towarzyszy na klarnecie Jarosław Adamów.

Nie dosyć tego. Na urodzinach Schulza Witek śpiewał trzy wersje piosenki Janak Kłoczowskiego, m.in. do muzki Bartka i Jarka, a ci dwaj dali odrębny koncert muzyki żydowkiej. W Kazimierzu oni dwaj ilustrowali muzycznie (specjalna kompozycja!) strofy poematu czytane przez Krzysztofa Globisza, a Witek w nocy śpiewał towarzysko na zakończenie wieczoru swe ulubione Czrwone Gitary. Hadesowy wieczór też skończył koncert wspomnianego duetu. Czy należy się więc dziwić, że nasi wędrowni artyści są tak kochani, iż podąża za nimi tłum wielbicieli – z Lublina do Kazimierza, z Kazimierza do Lublina. Rodzi się dzięki nim zupełnie nowa jakość: wędrujący widzowie.

Artyści wędrowni

Kategorie: /

Tagi:

Rok: