Artysta spełniony

Galeria Sztuki LSB-SW pod nową nazwą Wirydarz proponuje wystawę prac Zbyluta Grzywacza

Pierwszym artystą, który pojawi się w Galerii Sztuki Lubelskiej Szkoły Biznesu – Szkoły Wyższej po przydaniu jej bez zbędnych fanfar krótkiej nazwy Wirydarz, będzie krakowianin Zbylut Grzywacz.

Co do nowej nazwy, to mogę jedynie radośnie wykrzyknąć: nareszcie! Nigdy nie kryłem, że barokowy tytuł uczelni powtarzający słowo „szkoła” uważam za kuriozum a skrót nazwy za jeszcze większe. Zresztą złe doświadczenie z myleniem jej z inną naszą szkołą biznesu, co zdarzało się przy pierwszych kontaktach z tak przecież ciekawą galerią, niechęć tylko powiększało. Wirydarz to brzmi elegancko i poręcznie (powiemy: – Oglądaliśmy w Wirydarzu) oraz jest adekwatne do architektonicznego kontekstu, bo każdy wie, że galeria w pomieszczeniach po dawnym studenckim klubie Arcus przy ul. Narutowicza 4 mieści się kompleksie klasztornym i za oknami sali ekspozycyjnej prawdziwy wirydarz widać. Słusznie też uważa prowadzący galerię Piotr Zieliński, że do arcusowej nazwy nie było powrotu, bo kojarzy się ona ze swawolami, które nie przystoją poważnej instytucji. Jeśli co, to szkoda tylko, że nowe nazwanie wywołuje też asocjacje z wirydarzem w Centrum Kultury, ale i pamiętajmy, że tamten nigdy nie został nazwany tak oficjalnie i słowo to funkcjonuje co najwyżej jako praktyczna wskazówka, gdzie jakaś impreza w CK się odbywa.

Jeśli zaś chodzi o artystę, który będzie prezentował swe prace w Wirydarzu, to wypada się cieszyć, że wreszcie trafia do Lublina, bo Zbylut Grzywacz to jedna z najważniejszych postaci współczesnej sztuki polskiej. Piotr Zieliński, posiłkując się modnym dziś językiem, nazywa go twórcą multimedialnym. Dawniej o takich ludziach mawiało się: artysta renesansowy. Chodzi o to samo, bo o to, że Grzywacz obejmuje w działaniu wiele dziedzin, uprawia zarówno malarstwo, grafikę, rysunek jak i rzeźbę, jest profesorem ASP w Krakowie a na dodatek znakomitym eseistą piszącym o sztuce i… prezesem krakowskiej Sekcji Miłośników Minerałów i Skamienielin. Urodzony w 1939 roku, był współzałożycielem powstałej w latach sześćdziesiątych grupy Wprost, której wpływ na oblicze nowoczesnej sztuki w Polsce trudno przecenić.

Przyznam się, że bardzo lubię czytać esencjonalną, pełną oryginalnych skojarzeń i odniesień eseistykę Grzywacza. Dlatego pozwolę sobię na obszerny cytat z tekstu z 1996 roku, który był odpowiedzią na zorganizowaną przez miesięcznik Znak ankietę Prawda i piękno: Moje myślenie o sztuce oddaliło się dzisiaj od prostych rozróżnień między pięknem a prawdą. To było takie klarowne – po jednej stronie tylko prawda, po drugiej tylko piękno. Ja opczywiście byłem po stronie prawdy i wydawało mi się, że wszystko, co piękne, zasłania jej obraz – a rzeczywistość mało komu jawiła się wtedy jako ładna… Nasza sztuka miała być nie do upiększania rzeczywistości, ale do jej obnażania. W tych czasch, kiedy padało słowo prawda, wszyscy mówili: to jest pojęcie względne. A myśmy wiedzieli, że prawdą jest to, co nie jest nieprawdą – zwyczajnie i po prostu. Bardzo miałem wtedy za złe, że nie wszyscy malarze zajmują się rzeczywistością, tylko rozwiązują sobie jakieś czysto malarskie problemy, co odwracało uwagę i stwarzało pozór, że jest fajnie, sztuka sobie kwitnie, a obrazy są ładne. Wydawało mi się, że jest obowiązkiem nas wszystkich – malarzy, pisarzy – zebrać się do kupy i walczyć z tym, co jest paskudne.

Dla kogoś, kto jak ja, pamięta dobrze czasy Peerelu i rolę jaką sobie w systemie, w walce z nim, wyznczali artyści, jest to jedno z bardziej zwięzłych podsumowań tamtych postaw. Zbylut Głowacz zmienił z latami poglądy, ale i dziś stać go na taką knstatację z dalszej części eseju: Wydaje mi się, że piękno nie może byc celem, piękno w obrazie powinno być wynikiem poszukiwań czegoś innego, właśnie zbliżenia się do konkretnej rzeczywistości – wyobrażonej lub zobaczonej. Corot powiedział kiedyś, że „kolor wchodzi w obraz sam, nie trzeba go szukać, to jest ktoś, kto puka do drzwi pracowni i trzeba mu otworzyć, to wszystko”. Z pięknem jest tak samo – nie chodzi o to, żeby go szukać na siłę, wyrywać – ono jest i objawiło się w naturalny sposób.

Przypomnienie Corota, przedstawiciela wielkiej rodziny artystycznej dawnych epok, odbiło mnie trampoliną do innego tekstu Grzywacza, który najlepiej tłumaczy moją fascynację jego malarstwem – nowoczesnym a pełnym odwołań do starych mistrzów. W szkicu do katalogu wystawy 44 artystów współczesnych wobec Matejki w krakowskim Muzeum Narodowym w 1994 r. wyznał on: Bardzo lubię rozmawiać z malarzami. Rozmawiać z dawnymi malarzami. Rozmawiać z dawnymi malarzami poprzez ich obrazy. Rozmawiać obrazami. Wiele moich obrazów w ten sposób powstało. Z Caravaggiem rozmawiałem malując dwie wersje „Opuszczonej”. Inna powstała z rozmowy z Grunewaldem. „Anioł marnotrawny” to była moja rozmowa z Rembrandtem, a „Piety” – z mistrzem z Avignon. Z Andrzejem Wróblewskim rozmawiałem o kolejkach po wszystko i nic, a z Hansem Baldungiem Grienem malując największą z moich kolejek – „Sieben okresów z życia kobiety”. Właśnie to z Hansem rozmawiałem o kobietach. Bo nie zawsze były to rozmowy śmiertelnie poważne; z Goyą na przykład, malując „Corridy”, żartowałem na temat wołowiny na kartki, a mój „Szał uniesień” był niesmacznym rechotem na temat smakowitego Podkowińskiego.

To kocham. Ten rodzaj poczucia humoru – też. Można by tu na koniec tej zapowiedzi, bo chodzi wszak szersze o zaanonsowanie wystawy, której otwarcie nastąpi w Galerii Wirydarz w piątek 6 kwietnia o godz.17, przytoczyć długą listę laurów jakie Zbylut Grzywacz za swą długoletnią twórczośc zbierał i jeszcze dłuższą listę miejsc, gdzie wystawiał, ale nie dosyć, że lepiej uczyni to komisarz wystawy w katalogu jej towarzyszącym, to uważam, że nie ma to sensu. Liczy się artysta i jego dzieła. W tym przypadku artysta spełniony i dzieła, które – mnie przynajmniej – bardzo ale to bardzo pociągają. Chętnie utnę sobie z nimi rozmowę. Niestety, nie malarską.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: