Artysta szczęśliwy

Każdy byłby szczęśliwy, gdyby po 15 latach działalności artystycznej, niezliczonych koncertach, zaskarbieniu sobie uznania szerokiego grona publiczności, zyskaniu ogromnego zastępu fanów, zdobyciu bardzo znaczących laurów (chociażby III i II miejsca na kolejnych Studenckich Festiwalach Piosenki w Krakowie pod koniec lat.90. jeszcze tamtego wieku, a w ub. roku – tamże – stypendium związanego z prestiżową Nagrodą im. Marka Grechuty za tzw. całokształt), więc byłby, gdyby po tym wszystkim wydał wreszcie debiutancką płytę. Jednak w szczęściu Marcina Różyckiego, o czym można było się przekonać pod koniec ub. tygodnia (18 i 19.02) w Kawiarni Artystycznej Hades podczas koncertów promujących album Erotyk zza kiosku, czuło się zarówno radość, jak i jakąś pokorę. W tych „okolicznościach przyrody” już trudno popadać w euforię. Nabiera się dystansu do nawet tak znaczącego wydarzenia jak ta płyta, tym bardziej, że dostało się straszliwą życiową lekcję i osiągnęło świadomość, iż można było tej chwili w ogóle nie doczekać. Że choroba, ta jedna z najokrutniejszych, która zbiera koszmarne żniwo, mogła zabrać wszystko, włącznie z nadzieją. Marcinowi nigdy jej nie zabrakło i cudownie się stało, że otrzymał w tym czasie bardzo osobiste wsparcie uczuciowe.Gwarancję, jeśli tu o jakichkolwiek gwarancjach można mówić, że – wiem, doświadczam tego (wieczornej reakcji nadal brak) na żywo, jakie to ważne, jak napędzające chęć życia – liczy się tylko ON

Różyc, nie z nagła frant, nie z dnia na dzień, bo najwyraźniej ładziło mu się to w głowie od dłuższego czasu, okazuje się nie pierwszy raz wspaniałym showmanem. Ergo, nie tylko tym, który strofy układa niezwykłe, muzyką je potrafi przybarwić, a głosem porażającym upublicznić. On ze swadą prowadzi swą publiczność w przygodę spotkań ze jego utworami, dodaje do nich subtelne komentarze. Dowcipne, przewrotne, ale pozbawione jadu i szyderstwa toczącego jak robak zapowiedzi poniektórych wykonawców. Równoważy przesłanie, a szczególnie fragmenty piosenek o takich właśnie, sarkastycznych, cechach. Jeśli zaśpiewa ocierający się o publicystykę, utwór Gadające głowy, to zdobędzie się na wyznanie: – Wystarczy posłuchać, żeby wiedzieć, czego się dziś boję. Potem jeszcze, anonsując nieprawdopodobne Konwalie, o miłości w obozie koncentracyjnym, wyjaśni, że „wszystkie piosenki są o miłości, nawet Gadające…”. Zażartuje sobie także paradnie z piszącego te słowa, wciągając go do publicznego ujawnienia na estradzie głosowego antytalentu. Ale to ma wszystko sympatyczne podglebie, gest artysty pełnego, któremu nie można nie wybaczyć pomysłów nawet karkołomnych, bo smak i urok zachowują.

To kolejny tekst, po np. Czarnej z VIII b, niezgłaszający pretensji do bycia recenzją. Cóż już dziś komuś po podsumowaniu, że Marcin zaśpiewał dużo więcej utworów, niż zdołał po swej 15-letniej bardowskiej drodze zawrzeć na płycie- debiucie? Albo co z komunikatu, ze w koncertach – przy przyjacielskim a niebagatelnym wsparciu prześwietnych muzyków pod wodzą Piotra Bogutyna – objawił się jeden zupełnie nowy utwór Różyckiego, Blisko nas? Alboż, że dopiero w bisie Marcin odstąpił od własnego, autorskiego repertuaru (korzystanie wyłącznie z niego przy promocji debiutanckiego krążka było absolutnie uzasadnione) i oddał pokłon swemu – jednak, my to kolego wiemy! – mistrzowi Grechucie? Pozwoliłem sobie po znaczącym i dla mnie wydarzeniu na kilka impresji. Mało rozumnych? Cóż, bywa. Sorry!

No tak! Żyję pod jednym dachem z taką fajną obywatelką, która ma moje: – I’m sorry, odpowiada: – I’m Ewa, nice to meet you! Oprócz związku rodzinnego, łączy nas i to, że dla obojga „nice” jest słuchać i spotykać Marcina Różyckiego.

Kategorie: / /

Tagi: / /

Rok: