Bardzo znaczące Requiem

Lubelski Teatr Muzyczny zdobył się na przepiękny gest. Wymagał – można sobie jedynie to wyobrazić – jakiejś ogromnej mobilizacji, żeby przedsięwzięcie niepozostające w sferze artystycznej działalności tej instytucji i wymagające współpracy z innymi zespołami zostało tak szybko sfinalizowane i przyniosło tak znakomity efekt.

Wczoraj, w sobotę 17 kwietnia, wieczorem w Archikatedrze Lubelskiej w hołdzie ofiarom katastrofy pod Smoleńskiem wykonane zostało Requiem, msza b-moll Wolfganga Amadeusza Mozarta. Solistami byli artyści naszego TM – Dorota Laskowiecka – sopran, Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak – mezzosopran, Tomasz Janczak – tenor i Grzegorz Szostak – bas baryton. Wspięli się oni na takie wyżyny wykonawcze, że mogli konkurować, jeśli jej nie przewyższali, solistyczną czwórkę transmitowanego godzinę wcześniej przez TVP koncertu Kraków in memoriam na tamtejszym Rynku z tym samym Requiem (zdążyłem obejrzeć większą jego część, więc ocena nie jest jakimś widzimisię). Zabrzmiały także zjednoczone na tą okoliczność – nie wiem czy nie pierwszy raz w ich dziejach – chóry: Teatru Muzycznego, Chór Akademicki UMCS, Chór Akademicki KUL, Chór Uniwersytetu Medycznego, Chór Uniwersytetu Przyrodniczego, Chór Politechniki Lubelskiej, Chór Towarzystwa Muzycznego i Chór Wydziałowy Instytutu Muzyki UMSC. Zapewne nastąpiła jakaś selekcja w, z natury dużych, ansamblach, bo w sumie przed katedralnym prezbiterium swoich głosów użyczało 107 śpiewaków (minus, niesiona emocjami chwili, chórzystka TM, która zaraz na początku – współczuję serdecznie – omdlała). Orkiestrę Muzycznego, o ile się zorientowałem, wsparli muzycy Filharmonii Lubelskiej. A nad tym wszystkim panował maestro Jacek Boniecki, może nie przez wszystkich uznawany jako – ongiś – dyrektor lubelskiego T. Muzycznego, ale dyrygent obdarzony prawdziwym darem bożym, sprawiający, że genialna muzyka Wolfganga Amadeusza osiąga pod jego ręką (batuty nie używa) porażający blask i niebotyczną siłę. Trzeba było usłyszeć chóralne Lacrimosa, lub dopełnianie partii solowych – w których nie można nie dostrzec bajecznego mezzosopranu Elżbiety Kaczmarzyk-Janczak (śpiewała kilka lat temu w warszawskim Teatrze Wielkim Placido Domingo) – przez uwrażliwioną na każdy najdrobniejszy gest dyrygenta orkiestrę, żeby poczuć ostateczne dotknięcie mocy żałobnej mszy. To było bardzo znaczące Requiem i nie mniej znaczący artystyczny, – jeśli można to tak pospolicie nazwać – wkład Lublina w składanie hołdu ofiarom niewyobrażalnej, narodowej tragedii. Od czasu wykonania Requiem polskiego Krzysztofa Pendereckiego pod batutą kompozytora, jeszcze za dyrekcji Adama Natanka w starej siedzibie naszej filharmonii w – wówczas jeszcze – katedrze lubelskiej, nie pamiętam większego wydarzenia artystycznego w tych barokowych, nie za bardzo akustycznie wspaniałych, ale tak znaczących dla lublinian wnętrzach. Wielki pokłon przed wykonawcami! Przy okazji (Boże, jak to strasznie brzmi!) okazało się jeszcze raz, że lubelskie Teatr Muzyczny dyspnuje dziś takim – znowu przepraszam za pospolite sformułowanie – aparatem wykonawczym, że może podjąć każde wyzwanie, od operetki i musicalu począwszy, poprzez operę, po muzyczną klasykę tak wysokich lotów jak ostatni genialny utwór Mozarta. Zważmy przy tym, że w tem weekend miała się odbyć w tym teatrze premiera Hrabiego Luxemburg Lehara, wszystkie siły placówki ze Skłodowskiej były na to gotowe, ale gdy doszło do żałoby narodowej, dyrekcja na czele z Krzysztofem Kutarskim, artyści i cała w ogóle załoga, potrafili stanąć przed nowym wyzwaniem – ba!, wyznaczyć je sobie! – i mu fantastycznie, w tak krótkim czasie sprostać.

PS. Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak dysonans do słów pomieszczonych powyżej, ale mam poczucie, że muszę wyrazić przy okazji tego wielkiego wydarzenia pewien żal. Organizatorzy – zda się – zrobili absolutnie wszystko, żeby w koncercie uczestniczyło jak najwięcej mieszkańców Lublina. W archikatedrze było – owszem – pełno, ale widziałem w niej już większe tłumy. Liczono jednak na znacznie bardziej znaczącą frekwencję, skoro przed świątynią ustawiono dwa telebimy i mogły koncert obserwować i słuchać całe rzesze odbiorców, które w katedralnych wnętrzach by się nie pomieściły. Niestety, telebimy działały sobie a muzom. Czasem ktoś, idący ze Starego Miasta przez Bramę Trynitarską, zatrzymał się na chwilę. Jakiś samochód podjechał pędem, skuszony mocno nagłośnioną muzyką i zaraz znikał z placu. Wychodzący z katedry zatrzymywali się jeszcze na chwilę… Mam po tych doświadczeniach wrażenie, że po tygodniu żałoby i w obliczu dzisiejszych kulminacyjnych uroczystości pogrzebowych w Krakowie nastąpiło – pardon! – „zmęczenie materiału”. Ludzka wytrzymałość na traumatyczny, tygodniowy ciąg została przekroczona. Potwierdza to sytuacja z innych miast, a i inna nasza, lubelska. Co ja tu się będę mądrzył, zacytuję fragment z dzisiejszego internetowego wydania GW pt. Uroczystości chętniej oglądamy w domu przed telewizorem niż na telebimach. Oto ten o nas:

Lublin: Spodziewano się 10 tys.
Plac Zamkowy, który na co dzień pełni rolę parkingu, został w sobotę zamknięty dla samochodów już o 6 rano. Władze miasta ustawiły tam dwa telebimy, aby lublinianie mogli na nich obejrzeć uroczystości żałobne odbywające się na warszawskim placu Piłsudskiego. Po godzinie 12 na lubelskim placu Zamkowym było nie więcej niż 300 osób. – Byliśmy przygotowani na to, że na placu będzie nawet 10 tysięcy osób, również na błoniach wokół zamku. Być może więcej osób przyjedzie po zjedzeniu obiadu? – zastanawiał się jeden ze strażników miejskich zabezpieczających plac. Przy tak niewielkiej frekwencji w oczy rzucali się ubrani w mundury harcerze – na placu w sobotę było ich około 70.

Ot, i tyle! Błagam! Już ani jednego dnia żałoby więcej!

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: