Bez powietrza

Loch Camelot w Sali Nowej CK

W zasadzie za całą recenzję mogłoby służyć stwierdzenie, że z trzech występów krakowskiego kabaretu Loch Camelot w naszym mieście, ten trzeci, ostatni był najgorszy. Ale taki osąd byłby uproszczeniem, a niżej podpisany – jakkolwiek takie porównanie akurat bardzo by się rymowało z pełnym niesamowitości programem krakowiaków – nie chciałby dołączyć do szeregu krytyków, o których angielski klasyk powiedział, że mają wiele wspólnego z wampirami: tak jak one wychodzą o zmierzchu, żeby czynić zło.

Lubelska siła w kabarecie i prawdziwa podpora Camelota Basia Stępniak – Wilk, gdy usłyszała po występie, co sądzę o programie zaprezentowanym w poniedziałek 8 maja w Sali Nowej Centrum Kultury, niemal błagalnie powiedziała: – Ale przecież my zawsze się tak staramy! Zaiste, starań było wiele. Już sam pomysł szefowej Impresariatu CK Barbary Luszawskiej, żeby tegoroczną, czwartą edycję Prezentacji Sztuki Kabaretowej odbyć pod hasłem Kraków w Lublinie i ograniczyć do jednego, ale za to bardzo licznego zespołu, wydawał się ciekawy, tym bardziej jeśli się znało potencjał Lochu Camelot a ten jest ogromny. Zachęcajace były też poczynania organizacyjne wsparte przez sponsorów z Lubelli, Kredyt Banku i Telekomunikacji Polskiej S.A. W sali kawiarnianej przed wejściem do Sali Nowej zaaranżowano bufet, do którego można było wyskoczyć na piwko czy winko w trakcie prezentacji programu (szkoda, że nie ogłoszono publice, że nie jest to karygodne a wręcz wskazane). Na dodatek, artyści na czele z szefem kabaretu Kazimierzem Madejem, absolwentem ASP, stworzyli w kawiarence scenografię nawiązującą do tej, która zdobiła scenę. Do sali występów wchodziło się pod zwisającymi u sufitu różnymi materiami i pod rozstawioną w drzwiach drabiną…

Wydawało się, że szczęście jest blisko, ale szybko się okazało, że wewnątrz brakuje powietrza czyli atmosfery. A tej brakuje w kiszkowato długiej Sali Nowej wówczas, jeśli nie jest ona zapełniona niemal do ostatniego miejsca. Od lat, obserwując życie kulturalne w mieście, twierdzę, że grono lubelskich odbiorców imprez artystycznych jest dosyć wąskie i jeśli zdarzy się w Lublinie nałożenie propozycji, jeśli równolegle odbywają się inne występy czy koncerty, ich organizatorzy nawet nie w pełni świadomie podkradają publiczność konkurencji. A w poprzedni poniedziałek lubelska oferta była nader bogata, w filharmonii XV Lubelskie Spotkania Gitarowe inaugurował opisywany obok hiszpański zespół prezentujący flamenco a otwarciu VI Dni Kultury Studentów Kulturalia 2000 w KUL towarzyszył uwielbiany przez młodych i starych zespół Voo Voo a wcześniej tego dnia występował tam jeszcze Jacek Fedorowicz. Czy należy się zatem dziwić, że sala w CK wypełniła się tylko w połowie (a może widzów było nawet mniej), że śmiech nie niósł się po całym jej wnętrzu i odzywał się jedynie w różnych jej częściach, że zabrakło atmosfery wspólnej zabawy, która jeszcze towarzyszyła poprzedniemu występowi krakowskiego kabaretu w Chatce Żaka a najwspanialsza była w kameralnej (więc podobnej do własnego lokum Lochu Camelot) Kawiarni Artystycznej HADES podczas pierwszego pobytu zespołu w naszym mieście?

Reszty nieszczęścia dopełnił sam program, bo z artystów, którzy nie znajdowali prawdziwego wsparcia z sali, których nie niosła gorąca atmosfera podobna do tej ze staromiejskiej piwnicy w Krakowie, powietrze także uszło. Ni w ząb nie potrafił swymi tyradami słownymi podbić pełniący rolę gospodarza – konferansjera twórca i szef zespołu Kazimierz Madej. Może w mieście pod Wawelem znajduje on więcej zrozumienia dla swych poczynań, bo pamiętana jest jego przeszłość w Piwnicy pod Baranami i nikt się zbytnio nie dziwi, że wzoruje się w sposobie prowadzenia programu na Mistrzu, czyli na nieodżałowanej pamięci Piotrze Skrzyneckim. U nas, może szczególnie po odejściu Piotra, ten sposób prezentacji wydawał się nieznośnie manieryczny i bez wątpienia – z małymi wyjątkami – nie stawał się przygotowniem odpowiedniego gruntu, odpowiedniej temperatury dla popisów poszczególnych wykonawców.

Tak zwany aparat wykonawczy Lochu Camelot jest bardzo nierówny a zabrakło w Lublinie prawdziwych gwiazd tego kabaretu, anonsowanych wcześniej Ewy Kornackiej, Katarzyny Jamróz i Łady Mariji Gorpienko. W tej sytuacji, ku satysfakcji jej lubelskich przyjaciół a także przybyłej rodziny, na gwiazdę urosła nasza (choć przez krakowian uznawana akurat za ich własne dobro) Basia Stępniak – Wilk. Poetka i kompozytorka w jednej drobnej osobie, czyli bard w spódnicy, zaprezentowała dwie ciekawe, nie śpiewane jeszcze w Lublinie piosenki – Na świętych jest tu miejsce Po schodach skrzypiacych oraz dała się namówić do zainscenizowania jednego ze swych najstarszych utworów p.t. Walenty, który niżej podpisanemu osobiście ongiś śpiewała w ucho na swym recitalu w HADESIE, a który w tym przypadku adresowany był do tumaniastego osobnika w bereciku granego przez jednego z kolegów.

Nie zawiódł Przemysław Branny, występując na swym normalnym, wysokim poziomie. Dobra była Adrianna Bujak, ciekawy Dominik Kwaśniewski (szczególnie śpiewana z kolegą piosenka Jakie wesele, taka żona), ale już prezentowana tylko z imienia młoda Jagoda, ze swym słabym głosikiem wydaje się być przyjęta do zespołu trochę na wyrost. To ona zaśpiewała wiejący horrorem erotyk Tarantula autorstwa naszego Zbigniewa Dmitrocy i obok występu Basi, był to jeszcze jeden lubelski akcent w tej krakowskiej robocie. W ogóle, w całym programie najlepszym pomysłem wydają się ocierające o grozę, pełne niesamowitości black-outy (n.p. Jądro szaleństwa według Fernando Arabala), powracające leitmotivowo króciutkie żarty (Glista) i drobne skecze (śpiewający o piwie Bawarczycy, tworzący piramidę ciał gimnastycy).

Jednak aktywa nie wzięły góry nad pasywami, te najweselsze fragmenty nie porwały publiczności i zdarzyła się rzecz dosyć rzadka w tej sali – po finałowym, odśpiewanym przez wszystkich wykonawców (a było ich w sumie coś ze dwudziestu) hymnie Nie traćcie nadziei, nikt na sali w wezwanie artystów nie uwierzył i nikt nie domagał się bisów. Publiczność chyłkiem opuściła widownię, przemknęła szybko koło bufetu, nie bacząc na kuszące zapachem skwarki z HADESU i inne wiktuały i odpłynęła w siną dal. Konsumcją zajęli się za chwilę artyści, co im się przed długim, nocnym powrotem do Krakowa słusznie należało, bo przecież nikt nie powie, że się nie starali, tylko, że trafili na paskudnie niesprzyjajace im okoliczności braku powietrza czyli atmosfery.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: