Bo o kumpli trzeba dbać

Po premierze w Teatrze Osterwy

Treść mądra a lekka, kreacje aktorskie brawurowe, piosenki pouczające, acz bez smrodków dydaktycznych, melodie z tych, które będzie się nucić długo, kostiumy przedowcipne, pomysły realizatorskie przednie, zabawa od początku do końca pyszna – czegoż jeszcze można wymagać od bajki wystawianaj na scenie i to na scenie „poważnego” teatru dramatycznego? Dopiero obejrzawszy w Teatrze im. Juliusza Osterwy premierowe przedstawienie Czerwonego Kapturka Eugeniusza Szwarca, można zrozumieć, dlaczego dyrekcja tej placówki nie obawiała się uczcić tegoroczny Dzień Teatru sztuką teoretycznie adresowaną do dziecięcego odbiorcy. Ten spektakl to teatru esencja, ekstrakt, w którym się rozsmakuje i widz młodociany i zupełnie dorosły.

Chociaż w Osterwie oglądaliśmy przed prawie dwudziestu laty baśń O klonowych braciach Eugeniusza Szwarca, autor ten jest wciąż u nas mało znany i nie przypominam sobie, żeby ostanimi czasy jakiś teatr w kraju wystawiał jego najwybitniejszą bodaj sztukę, Smoka. A urokowi baśni Szwarca można ulec zupełnie. Zwiewne, dowcipne, przesycone cudowną ironią są typowymi dziełami z kluczem, bo bajkowe przystrojenie maskuje prawdziwe przesłania i diagnozy systemu radzieckiego, a dokładnie rzecz nazywając totalitanego, w którym mu przyszło żyć i tworzyć. Gdyby Czerwony Kapturek został wystawiony lat temu piętnaście, pewno czulibyśmy się na widowni jak na tych spektaklach kabaretowych za komuny, na których nauczyliśmy się czytać pomiędzy wierszami i bezbłędnie wyłapywać wszelkie aluzje i aluzyjki.

I dziś dorośli odbiorcy, szczególnie ci, którzy dobrze pamiętają czasy Peerelu i nie obca jest im wiedza o oligarchach tamtego systemu mogą snuć refleksje, jak ów Wilk rządzący lasem przypomina tyranów w rodzaju Stalina (bo ponoć Szwarc dokładnie o nim myślał tworząc tą postać) i jak bardzo mieszkańców owego lasu można utażsamiać z zaszachowanymi, zastraszanymi społeczeństwami minionej epoki zamieszkującymi ziemie od Łaby po Kamczatkę. Mogą też pokojarzyć sobie Liscicę i jej przyboczne z judząco-prowokującą rolą Czeka, NKWD i kolejnych mutacji bezpieki, bo choć płci ona nadobnej, więcej w niej z mentalności niejakiego Berii niż z damy, a i strój stylizowany na jakąś gwardię skinów (tu płomiennowłosych) to podkreśla. Ot, szara eminencja, Nadieżda Krupska o niezrealizowanych ambicjach.

To wszystko można, tylko czy jeszcze warto? Czy nie lepiej poddać się czarowi tej lekkiej opowieści o kilku przesłaniach o charakterze rudymentalnym, z których jedno z ważniejszych zawarte jest piosence Jana Wołka głoszącej, że o kumpli trzeba dbać / choćby przyszło życie dać? Owszem pomysł, o którym usłyszeliśmy na przedpremierowej konferencji prasowej, żeby przygotować z gotowej już materii przedstawienie wyłącznie dla widzów powyżej lat 18 wydaje się interesujący, bo w sztuce Szwarca jest wiele bardzo dorosłych tekstów pozwalających na taki zabieg, ale póki co, gdy się już ten ponaddziecięcy wiek osiągnęło, lepiej wyłapywać smaczki, które płyną z – założonej chyba u podstaw – zabawy teatralnej adresowanej do wyrobionego widza, stałego bywalca gmachu przy Narutowicza i Kapucyńskiej.

To prawdziwa rozkosz widzieć Henryka Sobiecharta, specjalistę od ról najpoważniejszych, jak opuszcza koturny i wkłada swę krecję jako Wilka w paradny cudzysłów i czyni z niej majstersztyk, rozbawiając do łez zarówno dzieciaki, jak i tych, którzy traktują wypowiadane przezeń kwestie aluzyjnie i odnoszą je zrówno do osoby aktora jak i jego innych scenicznych wcieleń. To niezwykła frajda zobaczyć, że Paweł Sanakiewicz, po Majorze w Damach i huzarach, Petruchiu-Okpiszu Poskromieniu złośnicy, Guślarzu-Malarzu w Dziadach i Horodniczym w Rewizorze, potrafi znaleźć jeszcze inny ton, inny zestaw środków aktorskich, by jego Niedźwiedź miał wszelkie barwy postaci „niemnożko śmiesznej, niemnożko strasznej”. To zupełne postawienie spraw na głowie, ale i pokaz poczucia humoru realizatorów, gdy dwie ostoje Dziadów – Gustaw-Konrad, czyli Jacek Król i Ksiądz Piotr, czyli Andrzej Golejewski wcielają się w epizodyczne rólki strachliwych Zajączków i starają się być (i są!) wiarygodni na kompletnych antypodach skali sztuki aktorskiej. To prawdziwa gratka dla odbiorcy, gdy widzi jak Hanna Pater do całego ciągu wcale nie pierwszoplanowych, ale zawsze dopracowanych w najmniejszym szczególe ról (powiedzmy Poszlapkina w Rewizorze) dokłada tą swoją onomatopeicznie rozwrzeszczaną Panią Srokę, która mogłaby być ozdobą każdego teatralnego zwierzyńca (ptasińca?) pod każdą szerokością geograficzną. To nawet pewna radość, gdy złośliwa koleżanka żmijasto zasyczy w ucho, że Żmija-Wąż to – proszę się nie obrażać, cytuję – wreszcie odpowiednia rola dla Anny Torończyk.

A ileż tu jeszcze takich odpowiednich ról, że wspomnę kilka. Aneta Stasińska, uroczo dziewczęca jako Czerwony Kapturek. Anna Bodziak, skrajnie dwulicowa jako Lisica a przy tym dysponująca dobrym głosem (gdy śpiewa piękną melodycznie piosenkę Carycy Wielkiej Lisicy ma w sobie coś z Izy Trojanowskiej i z Urszuli i bez wątpienia do powstania tych asocjacji dołożył ręki lider Budki Suflera, o którego muzyce za chwilę). Joanna Morawska, bardzo dobrze dopełniająca Panią Srokę jako Pan Dudek. Anna Świetlicka jako wyrodna Mama, która myśli raczej o kręceniu pupą niż o powinnościach rodzicielki. Nina Skołuba – Uryga jako zadziwiająco energiczną Babcia. Wreszcie Witold Kopeć jako bohaterski Zając – rola niby wdzięczna, ale przez to nie tak łatwa jakby się wydawało, bo wszak bohaterów pozytywnych najtrudniej wiarygodnie wykreować. Zresztą i epizody w tym przedstawieniu są pełnokrwiste, chociażby Leśniczy Andrzeja Redosza. Taka Żaba Teresy Filarskiej bodaj się nie odzywa ani razu, a nie sposób od niej oczu oderwać i zapomnieć tu o niej.

I pomyśleć, że napisałem dopiero o jednym elemencie budującym sukces lubelskiego Czerwonego Kapturka już nie tylko u dorosłych odbiorców, ale i u głównych adresatów bardzo familijnego przedstawienia, to znaczy u tych najmłodszych członków przybyłych do Osterwy rodzin. Wydaje się, że Krzysztof Babicki reżyserując je sam musiał mieć dobrą zabawę, bo czuć to po efektach. Korzystając z licznych pomysłów – bywa, że zapożyczonych, ale w jak najlepszych intencjach – uatrakcyjniał je ile tylko można. Stąd te deskoroliki Lisicy i jej fraucymeru (Anna Nowak Jolanta Deszcz – Pudzianowska). Stąd hulajnogi Wilczków (Wojciech Dobrowolski Szymon Sędrowski) przerobione przy śpiewnej potrzebie na gitary. Stąd rowerki Gajowych (Piotr Wysocki Krzysztof Malinowski). Stąd podniebne huśtawki ptaków i łóżko na kółkach, a także teatr cieni, w jakim rozgrywa się pożeranie przez Wilka Babci i Kapturka (gdybym nie wiedział, że Krzysztof Babicki nie miał okazji obejrzeć w Teatrze Andersena ostatniej premiery Pożyczalskich, sądziłbym, że zapatrzył się na pomysł z tamtego przedstawienia).

O ile o scenografii Marka Brauna można powiedzieć, że jest skrótowo symboliczna (aczkolwiek pomysł z kwiatkami wyrastającymi po burzy jest pyszny), o tyle wielką przysługę swymi kostiumami zrobiła Osterwowemu Czerwonemu Kapturkowi Barbara Wołosiuk. Jej wyobraźnia jest wprost nieokiełznana. Ta Żmija-Wąż wijąca się od ręki przemienionej w łeb gada wokół ciała aktorki! Ten Niedźwiedź i Niedźwiadki (Jerzy Kurczuk Bartosz Mazur) w sportowych strojach i rękawicach bokserskich, przypominajacy już nie misie a jakiegoś King-Konga! Ta Sroka obwieszona kradzionymi przez te ptaki błyskotkami! Ten czub z włosów na głowie Dudka! Te płetwy i okulary Żaby i jej i ptaków parsolki na deszcz! Te żandarmerskie atrybuty Lisicy i Lisiczek zdobne w futrzane dodatki! Te… Nie, nie sposób wymienić wszystkich kreacji tego wspaniałego pokazu mody a jednocześnie pokazu twórczych możliwości artystki urastającej do roli jednego z najlepszych kostiumologów już nie tylko działających w naszym teatrze, ale i w kraju.

No i mamy jeszcze element sukcesu absolutnie niepośledni – piosenki z muzyką Romualda Lipki i tekstami Jana Wołka. Z tego co wiem, panowie współpracowali ze sobą po raz pierwszy, ale efekt osiągneli taki, jakby czynili to od lat. Kompozycje głównego muzyka Budki Suflera są takie, jakie potrafi tworzyć tylko on i może jeszcze kilku „szlagierowców” działających na naszych estradach. One natychmiast zapadają w pamięć, wibrują w człowieku jak idee fixe, przenoszą się na usta, żeby je nucić przy goleniu i długo jeszcze będą nam towarzyszyć, szczegolnie wtedy, gdy teatr zadba o wydanie taśm czy płyt z ich zapisem. Wiersze barda, który ostatnio chyba niesłusznie postawił na malarstwo, to naturalne dopełnienie owej muzyki i treści spektaklu. W tej roli nie mają nic z nachalności i łatwej dydaktyki. Są dopowiedzeniami, ale i dają chwilę na refleksje, na podsumowanie tego, co już się na scenie działo. Proste, nośne, subtelne stają się walorem samym w sobie, nie zatracając powinności spełnianych w całości przedsięwzięcia. I w tych dwóch przypadkach i w innych przyjęta przez Krzysztofa Babickiego zasada, że do bajki, szczególnie do bajki powinny przykładać rękę najlepsze, najbardziej fachowe siły pięknie się sprawdziła. Co tam sprawdziła – zatriumfowała!

I tylko jednego żal w tej realizacji. Mianowicie tego, że nie odważono się na to, żeby zrezygnować z playbacków i żeby aktorzy śpiewali przez mikroporty. Każdy kto pamięta musicale wystawiane za dyrekcji Andrzeja Rozhina, wie, że ten zespół – dziś wzmocniony o świeże siły i to wielkich aktorskich talentów – potrafi sobie poradzić ze śpiewaniem na żywo. Gdyby nasi artyści robili to i w Czerwonym Kapturku, byłby ten spektakl sukcesem skończonym, kompletnym, pełnym dopełnieniem tej świetnej passy Teatru Osterwy jaka w nim trwa co najmniej od poprzedniego Dnia Teatru’ 2001.

Andrzej Molik

Eugeniusz Szwarc Czerwony Kapturek. Reżyseria – Krzysztof Babicki; scenografia – Marek Braun; kostiumy – Barbara Wołosiuk; muzyka – Romuald Lipko; teksty piosenek – Jan Wołek; choreografia – Jacek Tomasik. Premiera w Teatrze im. J. Osterwy 23 marca 2002 r.

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: