Coup de chapeau

Piątek, godzina 20.30, środek maja. We Francji, od południka zero oddalonej o rzut kamienia, słońce za horyzont jeszcze nie zapadło. Ale miasteczko już senne. Sklepy pozamykane. Narożna knajpka zlikwidowała stoliki ustawione w dzień na ulicy, wewnątrz krzesła wędrują do góry nogami na stoły, żeby sprzątać było łatwiej. Ruch zamiera.

Właściwie są dwa małe ośrodki ruchu. W centrum, pod merostwem, grupa natrętnie głośnych nastolatków o kolorach skóry prezentujących całą paletę barw przepycha się z białym właścicielem motorynki. W mało widocznym zaułku obok – jakby inny świat. Z autobusu wyskoczyli rówieśnicy tamtych z ulicy, ale ubrani w barwne, ludowe stroje. Przemiszali się z tłumkiem przed kinem o nazwie – a jakże! – Royal oczekującym na inauguracyjny koncert IX Fete de la Culture.

Dwa światy. Tam, pod zdobną w fontannę siedzibą władz miasta krzykliwa agresja. Właściciel motorynki rzuca na ziemię kask i wściekły goni chłopaka, którego rodzice musieli przywędrować nad Loarę z najczarniejszej Afryki. W tym czasie jakiś potomek niedawnych mieszkańców Magrehbu razem z arabską koleżanką trąbią na klaksonie porzuconego pojazdu i z pasją kopią w kręcące się w powietrzu koła. Wydaje się, że za chwilę dojdzie do ogólnego mordobicia, jakiejś wielkiej zadymy. Szczęściem białas od skuterka rezygnuje z odwetu i odjeżdża żegnany gwizdami i wyzwiskami, których znaczenia, nawet nie znając francuskiego, nie trudno się domyślić.

W miękich fotelach sali kinowo-widowiskowej melomani smakują muzykę Bartoka cudownie interpretowaną przez duet Cyril Goujon Herve Cligniez. Zda się, że to nie transkrypcje, że węgierski kompozytor napisał specjalnie te utwory właśnie na klarnet i fortepian i to dla tych dwóch studentów konserwatorium w Lyonie. Młodzież z Lublina słucha koncertu z rozgrzanego, dusznego balkonu. Czasem ktoś zbiegnie na dół zaczerpnąć powietrza, bo do ich popisu jeszcze godzina albo dwie. Ani się które z polskich dzieciaków domyśla, że sto metrów dalej widoki od jakich ich rodzice – nawet świadomi, że wszystko to jest znane z TV i z kina – pragneliby swe pociechy chronić jak najdłużej.

Dwa światy. Tam – jak w pigułce skondensowane w jednej scenie kompleksy rasowe, problemy przybyszów z dawnych kolonii, ich asymilacji na francuskiej ziemi i – na drugim biegunie – akceptacji przez autochtonów, którzy coraz chętniej dają posłuch różnym nacjonalistycznym krzykaczom. Tu – wysoka kultura, skupienie i radość, ze spotkania z wzniosłymi wartościami sztuki. Tam młodzi, tu – oprócz gości z Polski – raczej starsza widownia. Pomiędzy nimi – coś w rodzaju niewidocznej granicy. Roziew pomiędzy najlepszymi chęciami animatorów kultury i okrutną rzeczywistością. Przepaść pomiędzy „chcieć” i „móc”.

A może bilet za 30 franków był dla tamtych za drogi? Nie, to raczej kwestia potrzeb. Przecież podczas IX Święta Kultury w Roche la Moliere, malowniczym miasteczku oddalonym o kilkanaście kilometrów od St.Etienne i o jakieś 80 km od Lyonu, zobaczymy jeszcze tancerki arabskie, reprezentantki jednego z około 30 działających tu narodowych towarzystw kulturalnych, i Hiszpanki w ognistym flamenco i chłopców prezentujących folk irlandzki i naszych gospodarzy, Zespół Pieśni i Tańca SYRENA, w którym tańczą także młodzi nie potrafiący – o co trudno mieć pretensję – sklecić zdania po polsku.

Wszyscy oni są Francuzami, utożsamiają się z tym krajem, ale przy całym zasymilowaniu potrzebują znać i czuć swoje korzenie i zachować ślady odrębności, pamięć krajów swych rodziców, dziadków, często i pradziadków. Problemem są najświeżsi imigranci i to także do nich adresuje się doroczne świąteczne popisy tych, którzy są zadomowieni na francuskiej ziemi. Na ile skutecznie robi to ekipa mera Jeana Hugon z szefową miejskiej kultury Marie-Helene Sauzea i prezeską Towarzystwa Kultura w Roche Jacqueline Ceysson na czele, trudno po kilkudniowym pobycie i obserwacji zaledwie jednej edycji święta rozstrzygnąć. Młodzieńców spod merostwa nie dostrzegłem podczas dwudniowych występów artystycznych w namiocie rozstawionym na tę okazję pod XV-wiecznym zamkiem. Przyszła natomiast inna młodzież, w tym dzierlatki umizgujące się do naszych chłopaków i z piskiem przyjmujące popisy lubelskich tancerzy.

Ale tak, jak nie sposób wyrokować o skuteczności ukultarniających działań, tak nie trudno nie zauważyć, że stosunki mera z miejscową Polonią, a przez nią z Zespołem Pieśni i Tańca LUBLIN im.Wandy Kaniorowej daleko wykraczają poza urzędowe obowiązki pana Hugon. Mera nie było w mieści podczas Fete de la Culture, musiał służbowo wyjechać poza Roche la Moliere. Zdążył jednak zjawić się na pożegnalnym wieczorze w oberży, do której długo jechaliśmy wąskimi dróżkami przez zielone pola Depertemente Loire (do Loary podobno dwa kroki, ale rzeki nie zobaczyłem). Do naszych przemawiał tak, jak się mówi jedynie do najbliższych przyjaciół. Nic dziwnego, pięć lat temu osobiście gościł w Lublinie na 45-leciu Kaniorowców zaproszony przez Ignacego Wachowiaka (obecnie został zaproszony na jesienne uroczystości 50-lecia). Wspomniał najcieplej jak potrafił nieżyjącego dyrektora zespołu Ziemi Lubelskiej (Francuzi wyraźnie nie mogli sie przyzwyczaić do nazwy LUBLIN i choć trudniej im było ją wymawiać, uparcie używali starej), prosił o przekazanie osobistych pozdrowień dla Eli Wachowiak.

Imię Igi Wachowiaka w ogóle wracało w rozmowach często, może nawet częściej niż czyni się to dziś w jego rodzinnym mieście. Bernard Konicki, chłop na schwał, na codzień policjant w St.Etienne a tu president SYRENY i kierownik muzyczny zespołu wycinający oberki i polki na akordeonie znamionowanym jego nazwiskiem, ze ściśniętym gardłem zwierzał mi się: – On był dla nas jak ojciec. Ignacy był wszystkim. Wszystkiego nas nauczył. Przjeżdżał do Rochu specjalnie i ustawiał całe suity. Wesele łowickie, które widziałeś w kinie, to też jego dzieło. Był wspaniały, jemu zawdzięczamy wszystko. Śmierć Igi był szokiem, stratą najbliższego członka rodziny. Do dziś nie możemy się z nią pogodzić – mówił Bernaś (tak go wszyscy nazywają), od ośmiu bodaj lat prezes SYRENY, syn górnika urodzonego już we Francji tuż po tym, jak jego ojciec a dziadek Bernasia przybył tu w 1926 roku za chlebem z rodziną z Wielkopolski.

Siłę napędową zespołu stanowią ludzie o podobnych korzeniach. Działają i tańczą Annie (mówi się Andzia) Potier, główny choreograf SYRENY, jej mąż Maurice Potier (skarbnik) i siostra, niezastąpiona przewodniczka i opiekunka Polaków Zuzia Chojnacki, wiceprezes Bernard Goncacues (piękny sumisty wąs a la polski szlachcic, doskonały pan młody), pani sekretarz Chantal Cheyssac i inni, i ich rodziny, dzieci, wnuki i tychże francuskie żony czy narzeczone. To oni na przyjęcie przygotowali nam wspólnymi siłami obiad w Katolickim Domu Polskim a potem gościli na uroczym wieczorku, w czasie którego wszystko sie przemieszało, Gerard tańczył z Ewą, Janusz z Christine, Henryk z Annie czyli Andzią…

Majowa wizyta młodzieżowej (wiek 13-16 lat) grupy Lubliniacy prowadzonej przez Dorotę Kanior-Borys była wizytą jubileuszową. Dokładnie 20 lat temu, też w maju, lubelski zespół przyjechał do Francji pod wodzą babci Doroty, samej Wandy Kaniorowej. Później zajęcia z SYRENĄ prowadził jej syn a tata Doroty, też już nieżyjący Andrzej Kanior. Nawet młodziutcy Lubliniacy mieli doświadczenie w tym względzie. Rok temu, jeszcze pod opieką Bożeny Baranowskiej, w drodze na festiwal w Saint Maixent l’Ecole zatrzymywali sie w Rochu na odpoczynek mieszkając u rodzin polonijnych. Jednym z tych, którzy pamiętają pierwsze spotkania sprzed 20 a teraz przyjechał do Roche la Moliere jest poproszony niespodziewanie na wyjazd Henryk Kukawski. Niespodziewanie, bo jego syn Włodzimierz, który w Kaniorowcach przejął schedę po ojcu i prowadzi kapelę, pojechał w tym czasie z pierwszą reprezentacją do Brazylii. Przybycie pana Henryka Polonusi (i ich już często zupełnie sfrancuziałe rodziny) fetowali niezwykle. Mistrz tak się wzruszył tym gorącym przywitaniem – które wymagało także przyjęcia zaproszenia do wspolnego muzykowania z miejscową kapelą przygrywającą do Wesela łowickiego – że kiedy w piątkową noc na estradę w kinie wyszli wreszcie nasi młodzi tancerze, skrócił im program i uparcie powtarzał tzw. dogrywkę czyli bisowy fragment programu prezentowny na wyjście ze sceny.

Wkrótce okazało się jednak, że to – jak się mówi w zespole – Mistrzu zagrał, dosłownie i w przenośni, pierwsze skrzypce w koncertach świątecznego weekendu. Po jego trzykrotnych popisach we wspólnym graniu kapel polskiej i francuskiej miejscowa gazeta napisała: „Coup de chapeau au merveilleux violoniste Henri Kukawski, 67 ans…”. Wydaje się jednak, że „czapkowanie” czy „kapeluszowanie” (tak chyba powinno się tłumaczyć „coup de chapeau”?), należy się całemu zespołowi. Po próbach odbywających sie dwa razy w tygodniu, które na tydzień przed wyjazdem zintensyfikowały się do codziennych, Lubliniacy zostali przez Dorotę Kanior przygotowani wyśmienicie. Sobotni pełnoprogramowy występ w namiocie z tańcami lubelskimi, popisową Osą, rzeszowskimi, łowickimi i krakowiakiem (plus popis kapeli m.in. w Gacoku, Nad jeziorkiem, Zawiniętym czy piśniach nowosądeckich) stał się niekłamanym sukcesem Kaniorowców. A kiedy młodzież zaśpiewała tradycyjną Szła dzieweczka do laseczka, w której drugą zwrotkę wykonywała po francusku, na widowni gromadzącej 300-400 osób zapanował prawdziwy szał. Stary chwyt, ale jakże zawsze skuteczny. Finałowe Do naszego Lublina entuzjazm widzów mogło tylko zwielokrotnić.

Lubelscy artyści okazali się najważniejszymi gośćmi i prawdziwą ozdobą IX Fete dela Culture. Zaprezentowali się jeszcze z Lublinem, Rzeszowem, Łowiczem i Krakowiakiem (operujemy skróconymi nazwami suit) w niedzielnym zwieńczeniu imprezy. Dwukrotnie maszerowli w tanecznym korowodzie przez miasteczko oklaskiwani przez przypadkowych widzów. Wystąpili dla zupełnych maluchów w Ecole Communale i dla ludzi z drugiego bieguna wieku w Domu Starców w St.Etienne (cóż z akustyka na dziedzińcu późnorenesansowej budowli!). Wszędzie były oklaski, wszędzie szczere podziękowania.

Organizatorzy pobytu zadbali też o atrakcje dla młodych artystów. Zwiedzali sanktuarium Maryjne w górującym nad Lyonem wzgórzem Fourviere (może im się gust nie popsuł od niebotycznego nagromadzenia kiczu w tamtejszej bazylice), cieszyli z góry oczy cudownym widokiem Lyonu przecinannego dwoma łączącymi się tam rzekami, Rodanem i Soaną, odpoczywali w przepięknym parku Tete d’Or. Największą chyba frajdę sprawiła im wizyta na jednym ze stadionów Coupe du Monde France’98, na Stade Geoffroy Guichard w St.Etienne. Z jakąż radością wbiegali na zieloną murawę prowadzeni przez niżej podpisanego w roli „sędziego”! Ile siły wkładali w zbiorowy śpiew wrzeszcząc z trybun Ole, ole, ole… Jak cieszyli się, że są w miejscu, na które za moment wkroczą najświetniejsi piłkarze świata! To trzeba było zobaczyć i z nimi to przeżyć.

I gdy tak sobie wracam myślą do upiornych młodzieńców spod merostwa w Roche la Moliere i wszystkich kolorowych mieszkańcach francuskich suburbii i wielkomiejskich gett pokazywanych w filmach Mathhieu Kassovitza i innych reżyserów francuskich nie chowających głowy w piasek przed problemem, kiedy myślę o tym, że stoimy jako kraj przed progiem podobnych sytuacji a agresja wynikająca z degrengolady i braków perspektyw już jest naszą codziennością, wtedy przypominają mi się słowa kierowane przez Dorotę Kanior-Borys do swoich podopiecznych. Niejednokrotnie powtarza im, że dla niej nie jest tak ważne jak wypadną na koncercie, czy będą równo tańczyć i pięknie się prezentować, bo ważniejsze jest, jak zachowują się na codzień, jaką klasę prezentują w sytuacjach towarzyskich, w kontaktach z innymi ludźmi. Młodość ma swoje prawa, przyznam, że – założywszy sobie z góry, iż nie będę się podczas tego wyjazdu wtrącał z pedagogicznymi uwagami – chwilami miałem dosyć ciągłego przebywania z lubelskimi nastolatkami, dosyć głośnych, popisowych krzyków w autobusie czy w hotelu. Ale to były refleksje marginalne, wynikające z chwilowych emocji. Generalnie, wiem, jestem po francuskim tournee tego pewien, że młodzież zangażowana w pracę w zespole, realizująca się w zbiorowej aktywności artystycznej, z wyznaczonymi przez kierownictwo ZPiT LUBLIN celami, nie będzie stanowić problemu społecznego, nie pójdzie na ulice, nie będzie miała potrzeby kontaktów z marginesem. Te dzieciaki zostały już ukształtowane pozytywnie. Są – co może nie w pełni sobie jeszcze uświadamiają – antytezą nihilizmu. Wiedzą jak żyć.

Za to, a nie będzie to wypowiedź jedynie w imieniu ich rodziców, zespołowi, nietuzinkowej instytucji imienia Wandy Kaniorowej w roku jubileuszu 50-lecia działalności – coupe de chapeau!

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: