Cudowna machina

WIZYTA TEATRU BUCHTY A LOUTKY

Czy możliwe jest oglądanie w skupieniu, z otwartą z podziwu buzią spektaklu, w którym się rozumie zaledwie kilka, kilkanaście słów? Okazuje się, że tak. Goszczący w czwartek i piątek z wizytą w Teatrze Andersena praski Teatr Buchty a Loutky sprawił, że tak na jego przedstawienie „Gilgamesz II. I” reagowali lubelscy uczniowie. Wprawdzie zachęcił ich do tego Tomasz Prochaska – autor spektaklu opartego na starobabilońskim eposia sprzed prawie czterech tysięcy lat, także reżyser, kompozytor psychodelicznej muzyki i jeden z aktorów – zapowiadając, że w przerwie będzie tłumaczył (nadal w swoim języku) to, co niezrozumiałe, ale przede wszystkim czarodziejsko zadziałała na widzów cudowna machina teatralna uruchomiona przez czterech aktorów-animatorów z Czech.

Chociaż czeski jest zbliżony do języka polskiego i uważamy, że na tyle podobny, iż potrafimy zrozumieć przynajmniej połowę wypowiadanych słów, rzeczywistość, przynajmniej podczas przedstawienia, okazała się inna. Epos z ok. 2000 r. pne., oparty na kanwie kilku jeszcze starszych utworów sumeryjskich, nazwany w czasach nowożytnych „Poematem o Gilgameszu”, to jeden z najstarszych i najważniejszych wielkich poematów epickich w literaturze. Jako taki, gęsty jest od znaczeń, stawia egzystencjalne pytania, jak te zawarte na glinianej tabliczce (ich zbiór odkryto dopiero w połowie XIX w. w ruinach nowoasyryjskiej biblioteki króla Assurbanipala w Niniwie) nr 10 VI/25 stanowiącej bazę spektaklu. To tam po konstatacji, że „od okrutnej śmierci nie uciekniesz!”, padają takie pytania jak: „dlaczego od wieku wieków bracia stają naprzeciw siebie?” i inne o tajemnicę życia, wszystkie utrzymane w podobnym, poważnym tonie.

Nie tylko dzieciom, ale i dorosłym polskim widzom zasiadającym na widowni Andersena ta filozoficzna warstwa spektklu umyka. Pozostaje fabuła, opowieść o wędrówce sumeryjskiego króla miasta Uruk, o jego przyjacielu Enkidu, rodzaju praczłowieka utworzonego z gliny, którego Gilgamesz utraci, o Utampisztim, babilońskim Noe, który przewiezia go przez wzbużone wody. I nawet jeśli treść w ogromnych fragmentach pozostaje też niezrozumiała, Teatr Buchty a Loutky sprawia, że cuda dziejące się na scenie działają magnetycznie – fascynują.

Czesi – oprócz Prochaski, także M. Beczka, R. Beran i V. Brukner – operują niezliczoną ilością małych marionetek na drucie, które zaludniają niewielki trzcinowy teatrzyk z oknem scenicznym wielkości może 80 x 60 cm ustawiony w centrum dużej sceny. Animatorów widzimy cały czas. Krzątają się, sięgają po kolejne lalki, wcielają w kolejne role i wcale nie trzymają się kurczowo prostokątu sceny teatrzyku.

Na jego wierzchu siedzą cały czas dwie laleczki – świadkowie wydarzeń, komentatorzy, jakby uosobienie płynącego czasu, wreszcie postaci akcji. Zdaje się, że jedna staje się nawet w pewnej chwili Isztar, babilońsko-asyryjską boginią miłości, płodności przyrody i wojny (tak, takie właśnie połączenie!). Nad genialnie prostą konstrukcją stworzoną ręką scenografa, Renaty Pavlickowej (zasłużona nagroda na tegorocznym ogólnoczeskim festiwalu teatrów lalkowych w Pilznie), unoszą się ptaszki. Pod oknem scenicznym odsłania się nagle drugie, służace jako teatrzyk cieni i nowe pole gry. Główne jej miejsce wypełniają kolejne ruchome, wkładnane tam na naszych oczach tła – wnętrza pałacu, piach pustyni, fale morskie, gęstwina zieleni ogrodu, jakieś wizje, jakieś nowe krajobrazy. Zasłonięta płótnem scena i boczne „kulisy” służą w pewnym momencie do tylnej projekcji. Rolę reflektorów spełniają latarki – sprytnie zainstalowane w tej machinerii lub trzymane w rękach protagonistów. Liczba mnoga jest tu konieczna, bo chociaż lalkę Gilgamesza animuje jeden, pozostali są równie ważni, a operuje kukiełkami i rekwizytami zawsze trzech artystów, jeden niewidoczny – na zmianę w dwóch odsłonach – zajmuje się światłami i dźwiękiem.

Czegoż to jeszce nie ma w czeskim cudownym przedstawieniu? Jest żywy ogień (m. in. ognisko i stos, na którym spłonie ciało zabitego Enkidu!). Jest erotyka z „prawdziwym” streep-teasem. Jest żart i jest powaga. Jest groza, gdy scenkę wypełni całkowicie głowa strasznego niebieskiego byka, wielokrotnie wieksza od lalek (wspaniała gra skalą). Jest proch i dym. Są w zgodzie z nazwą teatru prawdziwe bułki. Są fantasmagoryczne bańki mydlane w momentach olśnień i zachwytów. I jest nieprawdopodobna sprawność tego czteroosobowego młodego zespołu, ktory nim po szkole teatralnej zabrał się za teatr, najpierw założył kapelę rockową. A więc niekłamany zachwyt. I tylko żal, że trzy spektakle „Gilgamesza” w Lublinie obejrzało bardzo niewielu widzów. I że pod nieobecność aktorów Andersena goszczacych w stolicy na festiwalu korczakowskim, nie miali oni okazji jeszcze raz przekonać się, co to znaczy klasa czeskiej szkoły teatru lalkowego. Nic nie ujmując naszym z ich klasy, mogli przyjąć lekcję z światowych wyżyn tego teatru.

ANDRZEJ MOLIK

Kategorie:

Tagi: /

Rok: