Czechowicz u siebie

Czy tak trudno sobie wyobrazić, że Józef Czechowicz, wychodząc z mieszkania swej przyjaciółki Józefy Arsztajnowej przy Złotej 2, zadumany nad swą skrytą miłością do starszej od niego o 36 lat damy, w drodze do domu nie skręca rutynowo na Rynek? Że wcale nie tęskni za tą roztaczającą się tuż za rogiem, wzdłuż rynkowej wschodniej pierzei, najpiękniejszą perspektywą na kogucika, co to furkotał na Wieży Trynitarskiej? Że „poetę smutku” (Hanna Krall) myśli ciągną w drugą staromiejską stronę i mija obcą mu kamienicę pod numerem 3, w której dziś fałszywka pt. muzeum jego imienia, idzie w prawo w Dominikańską, by na winklu Jezuickiej oprzeć się i schłodzić gorącą głowę na już wiekowym murze kinoteatru Rialto? I że ten niezwykły człowiek o rozlicznych talentach – nie tylko poeta, bo i, co ładnie przypomniano, prozaik, etnograf, nauczyciel, dziennikarz, tłumacz, żołnierz, fotograf, dramaturg – musiał się w międzywojniu sycić wartościami artystycznymi prezentowanymi w niewielkim gmachu, któremu teraz, od roku, przywrócono nazwę z momentu powstania placówki w 1822’ – Teatr Stary? I zapewne czuł się tam jak u siebie?

Wrócił „na swoje” dzięki muzycznemu projektowi jednego z trzech (obok Adama Makowicza i Leszka Możdżera) najwybitniejszych polskich pianistów jazzowych, dla wielu – słusznie! – w tej kategorii numeru 1, Włodka Pawlika, pt. „Wieczorem”, widowiska, którego premiera przy Jezuickiej 18 odbyła się 2 marca br. Chociaż wyraźnej dedykacji nie było, w programie zaznaczono, że projekt powstały na zamówienie Teatru Starego (brawo załogo, na czele z szefową Karoliną Rozwód!) z okazji 110. rocznicy urodzin autora „Poematu o mieście Lublinie” (a to figiel, wg nowych rozporządzeń durnej administracji dziś byłby to poemat „o mieście Lublin” – słowem, umieraj poezjo i polszczyzno w epoce UE!). Jednak na każdego, kto oczekiwałby wyłącznie słodkiej urodzinowej atmosfery, czeka podczas robiącego ogromne wrażenie wieczoru z „Wieczorem” niezwykła wolta.

Trudno sądzić, żeby w tak bardzo autorskim projekcie, w którym Pawlik podpisuje się pod wyborem wierszy, kompozycjami, aranżacją i kierownictwem muzycznym (a przecież jest też wykonawcą, który przy fortepianie prowadzi trio z udziałem bajecznego perkusisty Cezarego Konrada i podwójnego, – bo to i gitara i „duży instrument” z przedrostkiem „kontra” – basisty Pawła Pońty i jak guru charyzmatycznie modeluje interpretacje śpiewającej załogi) nie miał mistrz piana wpływu na wizualną formę widowiska. Ta zaś, przerastając swą formalność, sięgając esencji twórczości Czechowicza, nawiązuje do drugiego brzegu życiorysu „poety smutku”. Do jego niezbyt skrywanych, porażających przeczuć (ja bombą trafiony w stallach z wiersza „Żal”). Do śmierci 9 września 1939 r. – jako jedynego spośród wielu klientów! – w zbombardowanym przez hitlerowskie samoloty zakładzie fryzjerskim na parterze domu obok Poczty Głównej, tam, gdzie na skwerku przy rogu Kościuszki i Krakowskiego P. straszy koszmar pomnika poety, latem na szczęście maskowany przez głęboką zieleń (swoją drogą, ciekawostka o znamionach ronda przeznaczeń: Teatr Stary też w tych nalotach uszkodziły znacząco dwie bomby). Stara, wydobyta z archiwum dbającego o takie szczegóły Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN czarnobiała fotografia od fryzjera – wcale możliwe, że z tegoż zakładu – otworzy scenograficznie (konsultacja Justyna Łagowska) muzyczny spektakl i będzie – obok wielu innych z przedwojennej historii Lublina, b. ciekawych fot – powracać do finału.

Ósemka śpiewających wykonawców, nie za bardzo wiadomo czy wolą autora projektu, czy konsultującego reżysersko przedsięwzięcie Janusza Opryńskiego, wciela się w role owych klientów zakładu fryzjerskiego, który stał się miejscem dramatu (było to wieczorem, jak w tytule widowiska?). Wygląda to nawet efektownie. Hieratycznie zamarli na swych krzesłach artyści podczas śpiewu jednego spośród z nich, ożywiają się nagle do działania, odwracają do scenograficznych luster, oczekują na akcję fryzjera z zawiązanymi pod brodą białymi „prześcieradłami”. Nawet, jeśli to szczegół, który nie powinien rzutować na odbiór całości, następuje załamania w odbiorze, bowiem każdy, kto chodził do fryzjera, a bywali tacy, którzy maniakalnie – szczególnie później, za komuny – to uwielbiali, wie, że „salony” fryzjerskie były ostoją demokracji. Każdy klient, czy to parias czy lord, mógł oczekiwać takiej samej ekstra obsługi. Od początku do końca. Do zdjęcia spod szyi owej szmaty – „prześcieradła”. Dlatego niezamierzone rozbawienie budzi nagle scena, gdy klienci-wokaliści robią to własnymi rękami. Zabrakło pomysłu? Czy środków na rolę dla mima-fryzjera?

Niby to oboczność, drobiazg, ale trudno zgrzytu nie dostrzec przy prawdziwym śpiewnym popisie wykonawców dobranych przez Włodka Pawlika z genialnym uwzględnieniem ich możliwości wokalnych i osobistego esprit. . Gdyby trochę na wyrost uznać, że Dorotę Miśkiewicz można – z racji niezliczonych występów w naszym mieście, szczególnie w Hadesie, gdzie wciąż powracali też jej ojciec, saksofonista Henryk i brat, perkusista Michał – nazwać artystką lubelską, to pozostała siódemka wokalnych gwiazd koncertu wpisuje się już zdecydowanie w obręb Lublina i Lubelszczyzny. Nawet o Kubie Badachu, jazzmanie wyrastającym dziś – nie tylko wokalem! – ponad stan naszej obecnej muzyki synkopowanej made in Poland, nie pamięta się zbytni, że on chłopak z Krasnegostawu, syn odwiecznego prezesa tamtejszej spółdzielni mleczarskiej, Tomka, który prawie pół wieku temu, w czasach studenckich był ulubionym w chatkożakowym środowisku bardem ze śp. WSR (niestety, pogardliwe Wysrol) później AR, a obecnie UP. Chciałoby się wierzyć, że w tym zwiewnym związku tkwi tajemnica sukcesu duetu Doroty i Kuby w zniewalającej duszę interpretacji tytułowego (mamy rozstrzygnięcie wcześniejszych pytań) „Wieczorem”. Są do cna wiarygodni w wyznaniach, pytaniach, nie tak oczywistych, niezbyt częstych u Czechowicza. Ona: trudno z miłości się podnieść/ a jeszcze ciężej od złych nowin. On: moja droga gdzie indziej wiedzie/ we mgle/ tam gdzie najsamotniejsi. A to wszystko zanurzone w jazz Pawlika, artysty o wręcz niewiarygodnym wyczuciu pulsu, rytmu Czechowiczowej frazy, któremu, gościowi zaproszonemu do projektu, Lublin powinien włożyć złotą koronę na głowę za utożsamienie się z poezją twórcy „Reflektora”, uzależnionego, – co Włodek podkreśla – jak rzadko kto od „miejsca urodzenia, wychowania i przeznaczenia”.

Pawlik w swym ponadincuicyinym uwrażliwieniu na możliwości zaproszonych do wieczoru „Wieczorem” artystów, wytropił także to, co w różnych lubelskich okolicznościach, nie jest – a powinno! – być u nich eksponowane. Słuchamy Jana Kondraka w „Przemianach” i przekonujemy się, jak różnie można interpretować wiersz znany jako Grechutowy „Motorek” i że dykcja JanaKo może być wzorem z Sevres dla całych zastępów studentów Akademii Teatralnych a i dzisiejszych aktorów. Słuchamy zachwycającego altu Jolki Sip, która powinna ze swym głosem zrobić i europejską karierę, jak radzi sobie z gęstwiną tekstu wiersza „Przez kresy”, gdzie i to: nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp/ mgława noc jawa rozlewna/ wołam kołacz złoty/wołam koła dołem polem kołacz złoty… Słuchamy jeszcze jednego muzyka-wokalistę z naszej dumy, Lubelskiej Federacji Bardów, Piotra Selima, któremu Pawlik, czujny w kompozycjach jak wyrocznia otworzył furtkę nie jazzową, a muscicalową, a Piotrek odwdzięczył się godną wykonań „Hair” brawurą w (oto czechowiczowska zmyłka tytułem!) „elegii uśpienia”. Pozostali, młodzi wokaliści, Anna Michałowska, Łukasz Jemioła Natalia Wilk, to w najróżniejszy sposób odpryski promieniowania LFB. Z tej trójki szczególnie zapamiętamy z Teatru Starego prawdziwie utalentowaną Natalię. Potrafiła, oczywiście przy muzycznej pomocy Włodka, z wiersza „Z kroniki bibliofilów lubelskich”, w którym na finał deko nieznośnego patosu (My, księgom pięknym wierni i w nich zakochani/ Wspomnienie zapiszemy w serc swych pamiętniku), wydobyć zaprzeczające mu subtelności.

Konstatacja finalna. Niech Lublinowi zdarzają się (prosimy o rękę wiodącą Teatru Starego) jak najczęściej artyści, którzy, tak jak Włodek Pawlik, odkrywają w tych okolicach wartości, które potrafimy przegapiać. I niech Józef Czechowicz, nadlatujący wciąż – dzięki Bogu! – nad miasto z poetyckich obłoków, czuje się na lubelskim Starym Mieście, na rogu Jezuickiej i Dominikańskiej, w pięknym Teatrze Starym, jak u siebie. W strefie strof uwznioślających.

 

Kategorie:

Tagi: / / / / / /

Rok: