Dusza niepokorna

Kiedyś przed laty manifestem artystycznym Elżbiety Wojnowskiej – a za nią całego pokolenia – była pieśń Życie moje, do słów Andrzeja Bursy z muzyką Henryka Albera, która wraz ze sztandarowym, otwierającym piosenkarce wielką karierę Zaproście mnie do stołu, stanowiła też jej znak rozpoznawczy. Jeśli by poszukać w zestawie nowych piosenek śpiewanych przez artystkę takiej, która najlepiej oddaje stan ducha Elżbiety Wojnowskiej próbującej się przypomnieć swej publiczności, powracającej w chwale na krajowe estrady, to będzie nią chyba Brak mi już słów, z tekstem i muzyką Włodka Pawlika.

W nawiązujacym do drogi artystycznej piosenkarki utworze ( z konstatacją: lecz to wszystko nie tak, nie tak miało być), nie pozbawionym nuty zaprawionej ironią goryczy, śpiewa, że zaproszeni do stołu już dawno odeszli / nie było wśród nich ani tego od słowa / ani tego od pieśni i podsumowuje: to życie jak szczur / w kanale pod prąd / banalne jak błąd (jeśli nie jest to „błąd” a „Bond”, to ja bardzo przepraszam, ale tak to słyszę a i czuję). Jest jednak w tej pokutnej deklaracji cała masa kobiecej kokieterii, bo wszyscy wiemy – a sobotni recital w Kawiarni Artystycznej HADES w pełni to potwierdził – że Wojnowskiej wędrowanie pod prąd, jej nonkonformizm a i ustawianie się w kontrze do banału, poszukiwanie włanego miejsca w konstelacji estradowych gwiazd, jest wciąż jej ogromną siłą. Siłą przyciagajacą odbiorcę uważnego, skupionego, który ma dosyć masowej sieczki rozrywkowej, który – tak jak ona – sięga po wytwory kultury wysokiej, który ma szczerą, nie mającą nic wspólnego z schadenfreude satysfakcję, że – jak to napisano w programie do koncertu – „sztuka Wojnowskiej nigdy nie będzie pospolitym towarem supermarketów”. Uwagę, ze będzie już raczej gadżetem salonów, można pominąć. Ale kolejne zdanie z minieseju Krystyny Gucewicz o tej sztuce, wydaje się niezwykle ważne: „Przede wszystkim będzie pamięcią pokolenia, które szukało adrenaliny w intelektualnych rozterkach, a sensu w archetypach kultury”.

Należę do tego pokolenia. Miałem też szczęście świadkować początkom artystycznego wzlotu Kruszyny, jak ją nazywaliśmy na KUL. Dlatego tak to czuję. Dlatego też po wysłuchaniu recitalu hadesowego, po wielokrotnym wsłuchiwaniu się w promowaną nim płytę Zaproście mnie do stołu, mam prawo stwierdzić, że Elżbieta Wojnowska ani na jotę się nie zmieniła (no, deko fizycznie, ale kogo z nas to nie dopada?) i obiema rękami mogę się podpisać pod zdaniem, że jej nowy album „jest dowodem wierności tym wszystkim, dla których najważniejsze są niezależność, wolność i wędrowanie w ogrodach świata”. Ilu takich jeszcze jest dzisiaj, to inna kwestia. Ważne, że są. I że mają swego rzecznika w osobie Eli – Kruszyny – Wojnowskiej.

Nie jest te Kruszynowe śpiewanie śpiewaniem łatwym. Najbardziej usatysfakcjonuje miłośnika jazzu, jazzowych ballad, smaczków, których mistrzem jest Włodek Pawlik, kompozytor aż dziewięciu spośrod czternastu (a z bisem piętnastu) prezentowanych w HADESIE utworów. Drugą dominantą są sonety Szekspira – pojawia się ich pięć, czyli połowa z powtarzanego wielokrotnie (kolejny powrót wkrótce) przez telewizję programu Dziesięć utworów o miłości, z muzyką Włodka Pawlika. Artystka przestawiła kolejność prezentacji w stosunku do płyty, stanowiącej zapis na żywo realizowanego dla radiowej Trójki koncertu w studiu im. Agnieszki Osieckiej.

Po zpowiedzi dyskretnie prowadzącego koncert Pawła Sztompke z tejże Trójki, Wojnowska wprowadziła nas w nastroj recitalu szekspirowskim Między okiem i sercem i przejęła też w ręce konferansjerski ster racząc zebranych piękną historią przychodzenia do niej piosenki Agnieszki Osieckiej Sztuczny miód (to kolejna z wizytówek Eli, gdzie wykrzykuje pamiętne: erzatz, cholera, nie życie!). Tytułowe, otwierajace album Zaproście nas do stołu, poprzedzała jeszcze Litość do wiersza Norwida, miniatura – jak to sama powiedziała – opisująca istotę egzystencjalnego bólu. Zaproście… zabrzmiało jak zwykle donośnie i dreszcze – jak zwykle – człowiekowi przeszły po skórze.

To utwór wciąż robiacy piorunujące wrażenie, wciąż poruszający, zupełnie tak samo jak zamykajace recital Życie moje. Nim do niego dosterował swobodny żeglowiec pieśni prowadzony przez artystkę, śpiewała wspomnianego Szekspira – Lepiej złym być (niźli złej doczekać się sławy), Gdy mnie odtrącisz…, Gdy oczy zamknę…, Lub Ciebie przetrwam (i w pieśni przekażę) – i niezwykłą, absolutnie płynącą z szekspirowskiego ducha autorską piosenkę Pawlika Miłość, Panie. Wykonała też dwa utwory z towarzyszeniem grajacego na gitarze ich kompozytora Janusza Strobla (szkoda, że nieobecny był występujący w tej promocyjnaej trasie drugi muzyk ze słynnego ongiś duetu, Henryk Alber, kompozytor powracających tu dwóch najsłynniejszych, kluczowych piosenek Wojnowskiej). Śpiewała więc – opowiadając wcześniej, jak planowali z Jonaszem Koftą stworzenie dla niej przeboju idealnego a plany przerwała śmierć poety – jego Trzeba marzyć (- Ten tekst przyszedł do mnie sam, wiec chyba jest jakaś sprawiedliwość – podsumowała) i Więc jak, kolejnego z twórców pokolenia lat 70., Jana Wołka.

Pewną cezurą, zaznaczeniem innego, pogodniejszego tonu, było wykonanie piosenki Włodka Pawlika Śmiesznie tak. Dała ona też asumpt do pokazu muzycznego kunsztu przez towarzyszących artystce wybitnych jazzmanów. Krótkie, treściwe solówki w mocniejszym rytmicznie utworze, oprocz grajacego na fortepianie kompozytora, wykonali kontrabasista Zbigniw Wegehaupt i najlepszy polski perkusista, nie tak dawno słyszany w HADESIE przy okazji recitalu Anny Marii Jopek Cezary Kondrad. Ukłonem solistki wobec nich, była też możliwość zagrania muzycznego tematu (oczywiście skomponowanego przez Pawlika) z filmu Wrony Doroty Kędzierzawskiej. Dodajmy że grał też tego wieczoru kwartet smyczkowy Canon, jednak prowadzący koncert zapomniał wymienić nazwiska tworzących go artystów.

Na bis nie doczekali się swego, ci którzy wołali o wykonanie słynnego żydowskiego szlagieru Bełz, miał natomist satysfakcję Wasz kronikarz, który domagał się głośno czegoś z Brechta, którego songi do kolejne specialite Elżbiety Wojnowskiej. Wykonała niezbyt znaną, ale jak zwykle i Bertolda Brechta soczystą Balladę o guziku. Więcej Kruszyna nie zaśpiewała. Już w finałowym Życiu moim nie stało jej trochę głosu. Zagrały emocje. Bardzo przeżywała – jak się przyznała po koncercie – powrót do Lublina. Zawiedziona była też trochę nieobecnością znajomych ze studenckiej młodości, towarzyszących początkowi jej lotu na artystyczny Olimp. Pożegnała publiczność, chociaż ta długo domagała się kolejnych bisów. Zostaliśmy z płytą, do której niżej podpisany będzie sięgał często i to z ogromną przyjemnością.

Ta dusza nipokorna, Elżbieta, która w kilka godzin po koncercie obchodziła w niedzielę 19 listopada imieniny i urodziny (nikt nie zapyta, które, bo to nie jest ważne), potrafi zagrać na strunach uczuć i trafić do samego serca. Niech czyni tak nadal, niech długo jeszcze dzieli się swą niepospolitą sztuką!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: