Europejski. W wielu elementach

Intensywna obserwacja nie przynosiła skutku. Z najbliższej perspektywy ogródka Stacyjki nie dało się zauważyć, żeby rodzice na widok pionowej sztrajfy z napisem Kurwica zakrywali swym dzieciom oczy i odciągali je szybko od stoiska przed Trybunałem K. z zaprzeczającą dobremu wychowaniu bluzgającą reklamą. Wręcz przeciwnie. Co najwyżej wysyłali latorośle obok, do kolejki po atrakcyjne i zapewne smakowite lody Czarciej Łapy, a sami w ogromnym rozradowaniu – nawet nie bacząc, że grafik, komponujący nazwę białej góralskiej wódki, włożył pomiędzy litery „w” i „i” piorunka o kształcie „n”, i że to dało tytuł trunku prawdziwy: kurNwica – zamawiali ochoczo jego maleńkie (10, 15 g.?) kieliszki a 2,5 zł. Niektórzy – może kierowani ludową mądrością „Lepsza stara wypoczęta, niż młoda nie zaczęta” – potrafili zaszaleć i dokładać jeszcze 1,5 zł, żeby popróbować (zaraz po drugiej z „triady” – Przekurnwicy) Starej Kurnwicy, wódy starzonej, leżakowanej 16 lat w dębowych bekach. Góral bez munduru zza lady nie zdradzał, że nazwa alkoholu została wzięta od paskudnego deszczu z wiatrem (my znamy przede wszystkim halny; inne narody fen lubo la transmontana), ale aż podskakiwał z radości przy opowieści, jak klientów, podczas zamawiania, rajcowało wypowiadanie wyklętego publicznie słowa z podhalańską nazwą alkoholowego delikatesu.

Długi ten wstęp, ale chyba wyznaczający tropy penetracji przy próbie oceny czwartej odsłony Europejskiego Festiwalu Smaku (7-9 września). Dający asumpt do zastanowienia się, czy fory u organizatorów powinny otrzymywać firmy, które – korzystając z autentycznego wsparcia UE dla działań regionalnych – już wiedzą jak po unijnej łączce się poruszać, czy też docierać do pełnych nadziei i dobrych (jak wiadomo brukujących piekło) intencji peryferii. Symbolem festiwalowego dylematu o znamionach rozdarcia może być imię i nazwisko jednego z wystawców. Przy całej świadomości, że nie wolno sobie żartować z tego, jak się ktoś nazywa, symbolika nasuwa się w sposób nachalny. Pieczywo na straganie przy Bramowej firmował mianowicie – niech mi wybaczy! – Pan Nikodem Królewski. Z jednej strony trudno się w tym przypadku uwolnić od skojarzenia z najsłynniejszym karierowiczem i cwaniakiem w naszej literaturze i filmie Nikosiem D. Z drugiej – same nazwisko budzi pozytywne asocjacje z francuską maksymą, że noblesse oblige.

Wyrazem takiego zobowiązującego szlachectwa była na IV EFS np. działalność marki Old Poland Wielkie Polskie Sery. Od stoiska przed frontem Trybunału (do końca było co popróbować) poczynając, poprzez warsztaty dobrego smaku w Hadesie Szerokiej, po degustację najsmakowitszych w naszym kraju serów dłogodojrzewających z radzyńskiego Spomleku, cudownego Grand Radamera czy bajecznego Bursztynu podczas Konkursu Smaków Lubelszczyzny dla zawodowców – Prowansja nad Bugiem na pięknie odrestaurowanym wirydarzu klasztoru Dominikanów, wielkiej atrakcji akurat dostępnej jedynie dla wybrańców (podobnie jak XVII Ogólnopolski Turniej Nalewek Kresowych) . Jeszcze większe komplementy należą się wspomnianemu Hadesowi, który mozolnym dziełem wciąż udowadnia jak bardzo mu się należy powrót do matecznika, do odnawianego kompleksu poklasztornego z CK przy Peowiaków. Prowadził on bodaj najbardziej wielorodną działalność w czasie festiwalu. W niezbyt przecież dużym lokalu na dole Grodzkiej odbywały się przez 3 dni przeciekawe warsztaty Old Poland (np. Zatapianie gruszki w Bursztynie), Noc nalewek, zamykający tegoroczny EFS wernisaż kolejnej wystawy Śledź grodzki w Bramie G. obok (szkoda, że do znanych już nam obrazów doszły tylko dwa nowe – Andrzeja Cwaliny Mariusza Drzewińskiego). Do tego Elżbieta Cwalina zaproponowała na Scenie Smaku na placu Po Farze pokaz Kwiaty na talerzu (temat kontynuował Old Pub). A ukoronowaniem zaangażowania Hadesu Szerokiej stało się zwycięstwo w owych wspomnianych Smakach Lubelszczyzny z posmakiem prowansalskim (w menu m.in. „bawimordki” – palmiers, keks z… oliwkami, jako dania zupa bazyliowo-fasolowa i pstrąg na ratatuj z kwiatami cukinii, a wśród deserów tarta żebraków). Kolejne miejsca zajęły: 2. – Kardamon z Krakowskiego 41, 3. – W Młynie z Jakubowic Murowanych (m.in. w temacie Wariacje z kaczki i inne lubelskie smaczki kompresowany seler z confit z udka kaczki; solone kurki). Sukces nie do przecenienia, bo główną wyrocznią wśród jurorów był legendarny już Jean Bos, szef kuchni pałacu królewskiego w Brukseli, pierwszy specjalista od kuchni – cokolwiek to znaczy – molekularnej (miło, bowiem nauczył się od żony Polki pięknie mówić w naszym języku!).

Niesprawiedliwością byłoby tu niedocenianie wkładu w efektowną erupcję festiwalu głównych współtworzących jego kształt innych staromiejskich lokali – Restauracji Browaru Grodzka 15(specjalnie na tę okazję wyprodukowane piwo pszeniczne o orzeźwiającym, cytrusowym posmaku), Czarciej Łapy, Czarnego Tulipana, Old Pubu (także Salon literacki, m.in. z udziałem Ernesta Brylla), Orient Expressu (dodatkowo wystawa o mitycznym pociągu) i Ulic Miasta, a także oficjalnej festiwalowej kawiarni Akwarela. Zdobyły się ona nawet na ten gest, że w sobotę w czasie Nocy restauracji dawały klientom 50% upustu. To są te perły, które decydują o tym, że przymiotnik „europejski” otwierający nazwę imprezy nie wydaje się już takim nadużyciem, jak jawił u jej podstaw w 1999 r., i że obecnie to festiwal europejski w wielu, a nawet bardzo wielu momentach. Już chociażby fakt, że w trzy dni odbywa się 60 wydarzeń, w tym osiem wystaw i cztery wysmakowane koncerty (tylko jeden biletowany!) robi piorunujące wrażenie! Sama ich lista zajęłaby w tym tekście większość, jeśli nie całe miejsce. Konia z rzędem temu, kto potrafiłby by je oblecieć i chociaż liznąć. No, może z wyjątkiem twórcy festiwalu i jego szefa artystycznego Waldemara Sulisza, który jak fryga kręcił się pomiędzy wszystkimi.

Oprócz tego zmieniło się mnóstwo. ZOOM może sobie poczytywać za sukces, że po naszym ubiegłorocznym podsumowaniu poprzedniej odsłony EFS Waldek – wszak kolega po piórze, a nie żaden menager, zawodowy animator kultury, piarowiec itd, itp – zrozumiał, iż nie może wszystkim dyrygować sam i ogarniać całą festiwalową dziedzinę. Wspaniałym posunięciem okazało się wprowadzenie do sztabu organizacyjnego dwóch producentów wykonawczych – od działań kulturalnych i od głównej atrakcji dla klientów, Jarmarku św. Jacka (szkoda, że w prawdziwie europejskim, świetnym folderze festiwalowym z programem nie znalazło się miejsce na podanie ich nazwisk i całego grona organizatorów – można być skromnym, ale są pewne tego granice, powiedzmy informacyjne). Sulisz miał czas na zyskanie jednego z najważniejszych partnerów, Instytutu Adama Mickiewicza, który przyjął rolę patrona honorowego EFS’2012 (to zawsze sprzyjający kulturze lubelskiej jego dyrektor Paweł Potoroczyn, zainspirował animatora festiwalu pociągającą ideą Prowansji Wschodu).

Życie dyktuje jednak swoje prawa i zasada, że pańskie oko konia tuczy zmusza naszego art dyrektora do baczenia na szczegóły wykonawcze. Niestety, nie na wszystkie może mieć wpływ i tu czas na tą gorszą składową festiwalowego dylematu. Bo też czy dyrektor, czy ktokolwiek inny może mieć jakikolwiek wpływ na kształt i treść jarmarku? Treść aż za często złowieszczą, pt. kosmiczne ceny wzięte z głębokiego zagapienia się w mało kosmiczny sufit. Do roli sztandarowego przykładu urasta „pyrowaty” stragan wiekopolskiej firmy PW Darnino, nadużywającej angielskiego znaku Pickwick Ovens (piece). Za jednego(!) dużego pieczonego ziemniaka z dodatkami (sos, leczo lub olej) liczyła sobie 10 zł!!! Ale byli tacy, którzy dościgali hochsztaplerów z drugiego krańca Polski. Na jednym stoisku półgęsek kosztował za 10 dkg 12 zł, czyli, jak łatwo policzyć, za kilogram 120. W Smakach i Aromatach z Poznania kilo golonki doszło do 90 zł, jednak już dwa „kartacze prosto z Podlasia” (sic!) z kapustą zasmażaną za 12 zł dało się przełknąć. A pod tabliczką z napisem Austria podpity jegomość krzyczał na klienta, że jeśli uważa polędwicę wędzoną za 85 zł za drogą, to się nie zna na handlu. Po sprawiedliwości. W większości stoisk, (których było chyba mniej niż w ub. roku, co się czuło szczególnie w fatalny pogodowo piątek) można było wyszukać prawdziwe cymesy: pasztety z cielęciny spod Krakowa (ok. 45 zł), znakomity pasztet z gęsi (39) i genialny salceson golonkowy (24) z podwarszawskiego Nadarzyna, znakomite kiełbasy paprykowe na straganie węgierskim, (ale 12 zł za tubkę papryki to lekka przesada), greckie oliwki z pestkami i cudowne oliwy…

To już prawdziwa Europa (chociaż stoisko Cypru wyglądało w tym towarzystwie jak ponury żart – oferowało po sezonie jedynie foldery turystyczne), ale bliżej to nasza rzeczywistość potrafiła zaskrzeczeć. Nie jest to długa lista naszej bidy, ale jest. Na pokazie alembikowym wystąpił bez pokazu – nazwisko zmilczmy – pan „Tak Zwany”. W ciągu kilku minut ochrzcił tą podpórką niezliczoną ilość produktów i zjawisk: „tzw. ciepły bimber, tzw. zasada na zapalanie zapałki, tzw. produkt, tzw. podpalanie bimbru, tzw. spirytus, czyli bimber” etc. Cóż z tego, że miał kilka cennych rad, w rodzaju, że cukier podpala się tylko w piętce chleba, a kwaśniejący rosół ratuje 50 g. spirytusu, skoro mało europejska słoma wystawała mu z cholew. Ma chyba także pewien problem Waldemar Sulisz ze spłacaniem „długu” jednemu z głównych organizatorów festiwalu, tu występującemu po hasłem Lubelskie. Smakuj życie! Zabrakło na Scenie Smaku gotowania np. uwielbianych przez odbiorców Tatarów z Kruszynian i innych gości z Polski, bo zdominowała ją wyłącznie Lubelszczyzna. Najefektowniejsze były tytuły wydarzeń, zapewne wymyślone przez samego dyrektora: Anielski smak rumianku (Hołownia), Smak królewskiego karpia (gm. Potok), Tymiankowy smak Fajsławic czy Antygrawitacyjny smak Konopnicy. Ale np. przy Zielonym smaku Werbkowic przypomniał się Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych sprzed 40 lat, gdy panie z kół gospodyń wiejskich odtwarzały stare obrzędy, krasząc je historią swych okolic. Na pustawym placu w piątkową słotę mało to kogo wzruszało i robiło się jeszcze puściej, chociaż ekologiczne pierogi czekały na poczęstunek. Nadzieja w tym, że szef Waldemar planuje następny festiwal pod hasłem Piękny Wschód i chce wraz z Instytutem Adama Mickiewicza doprowadzić do tego, żeby jego wydarzenia rozgrywały się w całej Polsce Wschodniej, co chyba nie oznacza tego, że ta zostanie sprowadzona do granic Lubelszczyzny.

Przy tych drobnych uwagach zapamiętamy IV EFS jako radosne i smakowite święto, m.in. z koncertami z najwyższej półki, na czele z prawdziwym popisem Czesława Mozila śpiewającego wraz ze swymi muzykami Czesława Miłosza i niebotycznym tłumem rozsadzającym naporem ciał kamienice flankując nieszczęsny plac Po Farze z zabierającym przestrzeń nieszczęsnymi, pseudozabytkowymi jej fundamentami. Kur(n)wica zaś nie będzie wspominana jako opis stanu, do którego impreza nas doprowadziła, tylko błogostanu w jaki popada się po jej spożyciu. I po takim festiwalu!

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: