Ewenement: Leśniczówka

Marabutowie – Asia i… Marabut (imienia nikt nie pamięta), Dżordżo i Gosia, Beatka i Paweł-Pawka, Latosy – Wicio i Tereska, Mysza, Ewa, Paśniczek, Kijki – Ala i Wojtek, Machałki – Piotrek i Małgosia, Mazury – Szucia i Waldek, Witek i jego siostra Anka z partnerem, Mała – tym razem bez Małego, Ryba z Sylwią, Lucynka i Waldi, Kargule… I nieformalny wódz tego towarzystwa, guru absolutny – Murzyn z Małą. I ich dzieci – Agacina z Chemią i ich synkiem, Murzynowym wnukiem ukochanym oraz Młody-Łukasz z urocza żoną. I coraz bardziej wakacyjnie zadomowieni: siostra Asi M. Lala z mężem Krzysiem oraz babcia Teodozja. I miejscowi, już wciągnięci w krąg: Marian z połowicą. I jeszcze dwóch, których imiona przepadły w mózgowych zwojach sklerotyka. I jeszcze ktoś… (a wśród incydentalnie nieobecnych animatorzy-rezydenci i asymilanci: Zwiarzowie, Tadzia(o) z Basią, Hrabia, Jajcyś, brat Murzynowej Małej z żoną, Mrówka z mężem, Szuwałka, Profesor i Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze).

Dziesiątki osób. Nazwiska, ale w większości obowiązujące od lat pseudonimy, ksywki użycia codziennego.Dziś mieszkańcy m.in. – to tylko! – Lublina, Zamościa, Chełma, Krasnegostawu, Mielca, Giżycka, Łodzi, Józefowa, Górecka, Warszawy, Kazimierza… Urzędnicy, biznesmeni, lekarze, prokurator, policjant, zasłużeni stypendyści ZUS, nauczyciele, handlowcy, nieustający podróżnik, dyrektorzy np. służby zdrowia, informatycy, naukowcy, gospodynie domowe, piloci wycieczek, dziennikarz, etc, etc. Jeżdżą razem na rajdy – według rutynowego, od lat ustalonego harmonogramu – na Pogórze, w Bieszczady, Tatry. Bywa, często-gęsto, że na wyprawy zagraniczne czy rejsy morskie. A na miejscu – to kanon i święty obowiązek o poranku, nawet po największej balandze – wędrują zimą na biegówkach a latem pieszo po rozległej okolicy i jeżdżą na rowerach, mocowanych uprzednio do niemal każdego z nawet dziesiątków przyjeżdżających w roztoczańskie knieje samochodów. A przede wszystkim, spotykają się na rozlicznych imprezach odbywających się pod – sądzić można – byle pretekstem i z pasją, nie bacząc na zafałszowania, pogubione nuty i zapomniane słowa, śpiewają piosenki turystyczne.

Absolutny ewenement w skali nie tylko krajowej, ale zapewne i europejskiej a może i światowej. Zjawisko godne jak najpoważniejszych analiz socjologicznych, którego realia (powiedzmy: dane bazowe) mogą wprowadzić badacza w stan maligny płynącej z bezgranicznego zadziwienia. Oto grupa ex-studentów, członków działającego na UMCS (siedziba w Chatce Żaka) w latach 70. i 80. tamtego wieku Uczelnianego Klubu Turystycznego Mimochodek (reaktywował się z czasem z udziałem PTTK), znanego z organizacji rajdów oraz Epidemii Piosenki Turystycznej Bakcynalia, a potem Roztoczańskiego Śpiewania na Polanie koło Górecka Kościelnego, trzyma się – za przeproszeniem – w kupie do dziś. Kiedy bodaj dwukrotnie spaliła się baza Almaturu na rzeczonej polanie w Puszczy Solskiej, a okazało się, że można podnająć od nadleśnictwa pół pobliskiej gajówki, zwanej od tej pory Leśniczówką, chyba już absolwenci (nie byłem tego świadkiem, dołączyłem do towarzystwa po latach) chyżo zdecydowali się na to. I odtąd na kolejnej polanie, powyżej zimnego jak górski potok Szumu, dla mnie najpiękniejszej na odkrytym dzięki mimochodkowcom Roztoczu, na rzucone po kraju – tam gdzie byłych żaków los zaprowadził – hasło, pojawiają się uparcie i ciągle od tych blisko 40 lat!!! Z czasem wszystko zaczęło pączkować. Rodziły się dzieci założycieli Leśniczówki. Wychowywały w śpiworach na eleganckim z czasem parterze i strychu murowanego budynku, w którym do teraz nie ma elektryczności a wodę ciągnie się z podwórkowej studni lub nosi z Szumu. Pieściły je do snu przy ognisku piosenki rajdowe i szantowe, polskie i ukraińskie, irlandzkie i rosyjskie, śpiewy ukochane przez tych zarażonych pasją turystyczną, uzależnionych od nich jak od – co tu kryć, co tu gadać! – wzmacniaczy nośności głosów lecących nad puszczę. Dzieci te z czasem zaczęły rodzić swe dzieci i znowu brzmienie gitary i chóry nie zawsze anielskie przerywa szczebiot kolejnego Mimo-chod(ko)-obywatela. No i jęli dołączać do roztoczańskiej komitywy, do Leśniczówki (to już nazwa własna, symbol konstytuujący zjawisko) znajomi i przyjaciele królika, koledzy sióstr i braci założycieli, akolici i trabanci, nawet tacy, jak pasujący do tego towarzystwa niczym pięść do nosa ja. Poszło w dziesiątki neofitów starej turystycznej religii, a dokładnie – to przypadek piszącego te słowa – osobników zafascynowanych i tymi ludźmi i tą okolicą. Okolicą, która z czasem zaczęła połykać kreatorów Leśniczówki. Wciąż są obecni, wciąż aktywni, ale mają już swoje domy w oddalonym o 2 km Górecku Kościelnym (Murzyn już na stałe, chociaż Mała dojeżdża tylko na weekendy; Beata i Pawka od niedawna sezonowo) lub w G. Starym (Marabutki)

Osoby z ułożonej na wstępie listy gościły w miniony weekend w porywającej urody obejściu Asi i Marabuta w tymże Górecku Starym, w gospodarstwie przytulonym niemal do ściany lasu Roztoczańskiego Parku Narodowego. Działo się to z tradycyjnej okazji jej urodzin-imienin i trzeciej rocznicy (ukułem slogan, że niektórzy wolą jubileusze na trójki) ich ślubu. Uwielbiam, a inni bez wątpienia też, ukształtowany już dokładnie gryplan tego sierpniowego święta, dużo dłuższego niż małżeństwo gospodarzy, bo sięgającego wstecz bodaj ośmiu lat. Jedzonko – na czele z sałem własnej produkcji i salcesonem włoskim jakby wyrwanym z polskich wesel wiejskich – pod zawsze gwarantowanym pogodowo, rozgwieżdżonym niebem. Bar na szerokiej desce pomiędzy dwoma dębami (może tam tylko jeden, a drugie drzewo innej nacji?). W pewnym momencie galareta do jak najszybszej konsumpcji. I coś z grilla. I coś przywiezionego przez gości (pyszna napoleonka, zum Beispiel). A na drugi dzień, przez wielu uważany za dużo ważniejszy (sama gospodyni wciąż się zastanawia czy taki on nie jest), pyszny, leczniczy bon-żurek i 500 różnego rodzaju pierogów, ulepionych przez babcię Todzię, tak naprawdę niezwykle żywotną, nie potrafiącą żyć bez nieustającej aktywności a doprawdy leciwą mamę Marabuta.

To jubilatka-solenizantka Joanna, która na co dzień pracuje z artystami w lubelskim oddziale ZPAP, podpuściła mnie nieco w piękną roztoczańską noc, żebym zajął się fenomenem socjologicznym definiowanym słowem Leśniczówka. Miałem być socjologiem, los chciał, że nigdy nim nie zostałem. Nie będę się zatem mądrzył i próbował dokonać jakiegoś podsumowania. Pozwolę sobie przepuścić wszystko przez własny filtr. Przy tym mam świadomość, że przez te ponad 15 lat (to Marabut, wówczas mój sąsiad z wieżowca na Kalinie, mnie w ten układ wprowadził) tolerowano mnie tam i przyzwyczajono się jakoś do mej zupełnie nie pasującej do reszty osoby, a teraz co nieco sobie w Leśniczówce przechlapię. Trudno, zaczynam. Mam dwie ogromne fobie. Pierwsza: Nie cierpię piosenki turystycznej. Od zawsze rymowała się z innym przekonaniem. Mianowicie podczas studiów za – pardon! – kretynów uznawałem ludzi chodzących na rajdy (jak moja ówczesna dziewczyna poszła na taki w Bieszczady, to ją po prostu rzuciłem). Śpiewy o wyższości gór nad powierzchnią płaską czy o kilwaterze ciągnącym się smętnie za żaglówką uważam do dziś za skaranie boskie i za każdym razem w Leśniczówce przeżywam katusze słuchając większość tych songów. Drugie uczulenie: Nie znoszę cudzych dzieci, osobliwie tych z ADHD, głośnych, krzykliwych, zarozumiałych, pępków świata anektujących wszystkich dookoła a takimi Leśniczówka była zawsze upstrzona jak rasowy keks bakaliami. Agresja takich gówniarzy budzi we mnie – a przeklnijcie mnie! – dzikie, mordercze instynkty i nic już na starość z tym nie pocznę.

Powody mej agresywności w Leśniczówce nadal funkcjonują i nieodmiennie maja się jak najlepiej. Ba! Zda się, że Leśniczówka nie potrafi bez nich żyć. Powinienem zatem popełnić seppuku, albo przynajmniej obydwa Górecka omijać najszerszym łukiem. A jednak! Ja po kilkunastu latach – fakt, że nie za częstych – pobytów w Leśniczówce, bez tego niezwykłego towarzystwa, uczącego mnie swą pasją pokory, nie potrafię już żyć. Jestem chory gdy, jak w tym roku, udało mi się poprzebywać z nim tylko dwa razy. Jestem – nawet w swej tolerowanej jakimś cudem osobności – przeszczęśliwy kiedy w tym tłumnym a zaczarowanym kole się znajdę.

Zdaje się, że złożyłem właśnie u stóp Leśniczówki największy komplement na jaki mnie stać.

Kategorie: /

Tagi:

Rok: