Folklor od dziecka

W dniach pomiędzy 17 i 21 lipca, kiedy odbywały się XXVI Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne im. Ignacego Wachowiaka, najstarszy – zdajmy sobie z tego sprawę! – z lubelskich, wciąż funkcjonujących festiwali i to o zasięgu globalnym, nawet poważne media zaczęły w doniesieniach o nawałnicach szalejących nad Polską używać słów zarezerwowanych dla największych tragedii. Przykładowo, w środę, w przededniu finału tegorocznych Spotkań główny tytuł internetowego wydania GW krzyczał: Armagedon! Jak tu, zatem nie zacząć relacji z tegorocznej odsłony naszego plenerowego wszak festiwalu od niedogodności pogodowych?

Widzom dojeżdżającym na koncerty XXVI MSF sosna nie runęła przed auta, raniąc 6 osób (stało się tak tego dnia na Mazowszu o godz. 19.45, gdy u nas dobiegał końca popis 3 zespołów). Nie spadały na widownię ptaki rażone piorunami. I nie wpłynęła pogoda na – od razu zaznaczmy, że wysoki – poziom artystyczny występów. Ale dyskomfort, przynajmniej tego dnia, uszczuplana działaniem deszczu publiczność bez wątpienia odczuła. Po śmierci w 1996 r. Igi Wachowiaka, szefa dziś noszących jego imię Spotkań, dyrektora organizującego imprezę od jego czasów Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. W. Kaniorowej, zawsze powtarzam – trochę na zasadzie naiwnego czarowania, ale to się sprawdzało! – że potrafi tam, na Górze, załatwić na kolejne edycje sprzyjającą aurę. Teraz – proszę nie przyjmować tego do końca poważnie – konkuruje z nim o względy w Niebie Mirek Olszówka i dla swego dziecka, Innych Brzmień, potrafił pogodę zaklepać. Ironia losu polega na tym, że MSF od zawsze odbywały się na początku lipca. To bodaj CIOFF – Międzynarodową Rada Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej, która patronuje festiwalowi od 11 lat (to jej zawdzięczamy, że odbywają się one przemiennie, jednego roku w wersji dziecięcej, jak minione, a w następnym – lata parzyste – zespołów dorosłych) zdecydowała o przeniesieniu 26. Spotkań na drugą połowę miesiąca. – Krzywiliśmy się na to długo, ale po tym zimnie z początku lipca cieszymy się – opowiadał mi rozpromieniony Jan Twardowski, obecny dyr. Kaniorowców i festiwalu po pięknym niedzielnym koncercie inauguracyjnym bez kropli deszczu, a przy przepełnionej jak wakacyjny pociąg widowni. W poniedziałek było już gorzej. O godz. 18, porze ogrodowych koncertów, lało! Sprawdził się pomysł zaproszenia moknących widzów pod „kopułę” muszli. Wspólna Szła dzieweczka tylko ich rozhuśtała. Po pół godz. można było startować z koncertem już bez deszczu. Litościwie było we wtorek. Gorzej, jak się rzekło, następnego dnia. Żal było patrzeć na rejterującą z krzesełek publiczność. Pozostała ta z parasolami.

I tu się jawią najważniejsze problemy związane z przyszłością MSF. To, co widzieliśmy i podziwiali, już odeszło do przeszłości i za chwilę będzie tylko miłym wspomnieniem. Jednak nim napiszę o tych wyzwaniach, by pozostać lojalnym wobec wykonujących świetną robotę organizatorów, będzie cały szereg uwag o minionej edycji.

* Bywały Spotkania – jak w 2007 czy jubileuszowe rok temu – że uczestniczyły w nich zespoły z czterech kontynentów. Ta odsłona może się – przy gościach tylko europejskich i azjatyckich, zresztą podobnie jak poprzednia dziecięca’09 – wydawać uboższa. To pozory! Jakkolwiek jedynie głupocie urzędasów z reprezentującej interesy krajów ze Strefy Schengen ambasady Holandii w Ghanie (odmówili wiz!) zawdzięczamy nieobecność przedstawiciela tego kraju i całej Afryki. * Ale sprowadzenie w ich miejsce w trybie nagłym grupy Petchabun z Tajlandii, a nigdy przez ponad ćwierć wieku MSF nie oglądaliśmy folkloru tego kraju, pozwoliło porównać go ze sztuką pobliskiej z naszej perspektywy Indonezji w wykonaniu SMP Islam Tugasku Pulomas Jakarta (dwa lata temu gościł – a chyba to nie ten sam – SMP Al-Azhar Jakarta). Okazało się, że kontynent i wyspiarzy łączą tylko papuzie stroje, a wszystko inne, to niebo i ziemia, jak u nas np. Kurpie Zielone i Podhale. Tajowie to, po wielkim powitalnym krzyku zaśpiewajły, raczej stateczny taniec trzech dziewczyn przy fujarce w głównej muzycznej roli, chociaż i oni w tańcu w maskach z „faraońskimi” koronami i strojach nawiązujących do wielobarwnych piór, próbowali (jednoosobowo) porwać do pląsów widownię, a na scenę; już w stroju cywilnym, wkroczyła pląsać sama szefowa zespołu. Indonezyjczycy to zaś dynamit bębnów i gongów – wśród nich dzwonkowy gamelon. Nagle walące w głowę akcenty kapeli z cztery razy większej niż wątła grupka tańczących. Fascynujące naśladowanie głosów egzotycznych ptaków. I wdzięk małych tancerek w wyzłacanych strojach. * Natomiast europejskie folklory, jak na wielokulturowy tygiel Lublina przystało, krzyżowały się w muszli Saskiego – oraz tradycyjnie w Nałęczowie i na animacjach w DSK – wertykalnie i horyzontalnie. W pierwszej z tych linii bieguny wyznaczały Annat ja Antit z Finlandii z niezbyt żwawymi polkami pod dźwięk głównie harmonii pedałowej i pochodzący z tej samej ugrofińskiej grupy językowej (ale dogadać się pono nie potrafili) Węgrzy z Transylwanii, czyli reprezentująca Rumunię Boróka. Z cudownie transową, cymbałowo-smyczkową muzyką i melopokrzykiwaniem dziewczyn, w którym można się dosłuchać pierwocin dzisiejszego rapowania. A w tej linii jeszcze bliscy do zakarpackiego brzmienia pyszni Słowacy z ansamblu Lućka. Oraz Chorwaci z Ethno, którzy np. w tańcu – jak zaznaczono – podlegającym wyraźnym wpływom folkloru słoweńskiego, zdobyli się na kompletnie zaskakującą jak na pełne szeregowego choro Bałkany pełną inwencji choreografię, łączącą je z układami trójkowymi, solowymi i zbiorowymi, wyznaczanymi dźwiękiem fleciku, mandoliny czy dudów. * Transeuropejska linia pozioma była jeszcze bogatsza. Zmierzając od zachodu, kształtował(a?) ją Gero Axular Dantza Taldea z hiszpańskiej części Kraju Basków, swą harmoniczną, miarową muzyką z nieznanymi nam instrumentami (txalaparta, txistu – jednoręczny [sic!] flet, tamboril – bęben) stojącą w sposób zachwycający w kontrze do kojarzącego się z Hiszpanią flamenco. Uderza choreografia Basków. Dopiero końcowy „wąż” potrafił ruszyć tancerzy z miejsc, w których wykonywali swe pas. Niemniej pozostanę wdzięczny koledze po piórze, który przypomniał powiedzenie Woltera, że „Baskowie to naród, który tańczy u podnóża Pirenejów”. Wschód folklorystycznego szlaku reprezentowała białoruska Wiljanoczka (mogła się też znaleźć w pionowym), wzruszająca pomieszaniem folklorów z ewidentnymi wpływami polskimi. Z dalszych odległości przybyły grupy, które bez wątpienia do cna podbiły naszą publiczność swymi ekwilibrystycznymi popisami. Mowa o zespole Radist z ukraińskiej Winnicy, przede wszystkim z clou ich folkloru, jakim jest pełen indywidualnych akrobacji gopak (wreszcie został odróżniony od rosyjskiego hopaka) i przybyli z jednodniowym opóźnieniem Gruzini z Abjari Georgia, tak skończenie profesjonalni, tak niewyobrażalnie szybcy i energetyczni w dosłownie iskrzącym tańcu z szablami khesurwili, że mi po ćwierć wieku przyłatania recenzenckiego do MSF szczęka opadła z wrażenia i długo nie chciała wrócić w swe zawiasy. To było mistrzostwo!!! * Wbrew pozorom, nie stawiam tych dwóch zespołów w jednym szeregu. Uczulenie po ubiegłorocznym bezczelnym wtargnięciu dziecięcego ukraińskiego Słoneczka na „dorosły” festiwal pozostało. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ledwo odrosłe od ziemi maluszki osiągnęły swój kunszt pod batogiem nieomal sowieckiej dyscypliny, wyprute zostały na dzień dobry z prawdziwej radości tańczenia a ich wytresowane uśmiechy raziły sztucznością przylepienia do dziecięcych oblicz. Co innego Gruzini, chłopy na schwał i urodne dziewoje w wieku – to odrębny temat co do kwalifikacji na poszczególne wersje Spotkań – ok. 18-20 lat, czyli w tym towarzystwie najstarsi (różnica jak pomiędzy reprezentującą gospodarzy Kaniorowców grupą Lubelacy [12-14 lat] a ich I Reprezentacją. Nie jestem naiwny. I oni, z krainy Soso Dżugaszwili (zgadnijcie dzieci, kto zacz?), czyli wzorów oczywistych, mogli w dzieciństwie być ćwiczeni – bo niby skąd obecny profesjonalizm? – jak mało radosna młódź z Radist’i. Jednak na estradzie zdecydowanie już tego nie widać. Jest niomal narkotyczny szał, pasja, euforia po granice zranienia wywijaną szablą, co się zdarzyło w finale. I jeszcze była cyja, brzmiąca jak cała orkiestra * W dziecięcych wersjach festiwalu ujawnia się od dłuższego czasu sprawa wyglądająca zrazu na śmiesznostkę. Jak się nie uśmiechać widząc, że taneczne pary, jak na zabawach w remizach za PRL-u, tworzą dziewczyny, bo chłopaków dla nich nie staje (kiedy zobaczyłem dwóch zaledwie gołowąsów w tłumie kilkunastu pannic z zespoły z Finlandii, nie wytrzymałem i spytałem jedną z instruktorek Kaniorowców, czy pozostali poszli na wojnę z Ruskimi; potwiedziła). Tymczasem jest to kolosalny problem drążący folklorystyczne zespoły – jak się okazuje – w skali światowej. Chłopcy dziś stawiają przed sobą inne wyzwania, chyba, że jest start w telewizyjnym show typu Pokaż mi czy umiesz tańczyć lub casting do dance z gwiazdą w teledysku Geppert Edyty. Od może nawet dziesiątków lat do ZPiT Lublin każde męskie spodnie przyjmowane są z dobrodziejstwem inwentarza, a spódniczki muszą przejść ostrą selekcję. * Spostrzeżenie najświeższe. Wreszcie już nie skąpi się czasu na występy zespołów w trzech koncertach monograficznych, w których mogą zaprezentować pełną paletę przygotowanych propozycji. Drzewiej, ale wcale nie tak dawno, koncert taki wg organizatorów mógł trwać góra 1,5 godz. I tyle! We wtorek, gdy na estradzie muszli wyjątkowo pokazały się nie trzy, ale cztery grupy (Tajowie musieli nazajutrz wyjechać z Polski) trwał on ok. godzinę dłużej. Wiem, że ku satysfakcji zespołów, które w przeszłości narzekały, że nie dano im się na dość specyficznych przy innych festiwalach ludowych – MSF w pełni wypowiedzieć.* Satysfakcjonująco rozwija się wciąż młoda (to jedyna od lat innowacja w Spotkaniach) scena na Starym Mieście z koncertującymi kapelami zaproszonych ansambli. Animujący ją Adam Maruszak, z-ca dyr. Kaniorowców, sam muzyk, znalazł równowagę w wieczorach pod Trybunałem K. pomiędzy elementami zabawy i edukacji na temat folklorów i ich instrumentarium. A że zespoły potrafią traktować popisy w sercu Lublina niezwykle ambitnie i łączyć muzykę z tańcami, robią się z tego miniatury koncertów w muszli przy kompletnie innym, wieczornym audytorium. Efekt ten sam: wdzięczny aplauz! * Znakiem specyfiki (przepraszam, nienawidzę nadużywania tego słowa przez żurnalistów) naszych Spotkań, wspaniałym patentem ekipy wychowanków Wandy Kaniorowej i Igi Wachowiaka jest przełamanie, – cóż tu mówić – rutyny większości imprez spod znaku CIOFF, opartych na zasadzie: przyjeżdżają zespoły, maszerują w korowodzie, pokazują swoje i… spadają. Model wypracowany w Lublinie jest dużo bardziej interesujący, zdaje się, że już wykorzystywany gdzieś indziej. Od kilkunastu lat, bodaj od śmierci Igi, dozór nad nim sprawuje szefowa artystyczna Lublina i Spotkań Bożena Baranowska. Odpowiada przy tym osobiście za koncerty otwarcia i zamknięcia festiwalu. Ten pierwszy, robiony jest często „na nosa”, z wykorzystaniem, – jeśli grupa jest Kaniorowcom kompletnie nieznana – nadesłanych taśm video i innych materiałów. Natomiast finał to już pieszczoch Bożenki. Ogląda wszystkie monograficzne koncerty zespołów (nie tak ważne, że reżysersko mieszane przez innych instruktorów ZPiT) i wyławia prawdziwe perły ich popisów, które trafiają do zwieńczenia danej edycji MSF. Nie oznacza to bynajmniej, że ulega instynktom stadnym, czyli poddaje się gustom publiczności łasej na efekciarskie parady folklorów. Wręcz przeciwnie! To jej zawdzięczam pewną rewizję radykalnych sądów wyartykułowanych wcześniej na temat kształtowania dzieciaków z zespołu ukraińskiego. Na bok w jej wyborze poszła uwielbiana przez widzów hiperparada z gapoka, a objawiła się subtelność solowego – tylko z towarzyszeniem harmoszki – śpiewu uroczej i pięknogłosej Ani w pieśni Mamena soroczka. Oraz pokazane zostało, że atrakcyjne tańce, jak zaprezentowany Oj, w polie na razdolie mogą pochodzić z okolic Winnicy, gdzie działa Radist i wcale nie podlegać wszechrosyjskim wpływom. W takich momentach refleksji człowiek wraca do doświadczeń osobistych, porównując młódź od dziecka zanurzoną w folklorze, – tą z Ukrainy i Indonezji, Chorwacji i Białorusi, itd, żeby nie wymieniać wszystkich – z własną latoroślą tańczącą i śpiewającą w zespołach ludowych od wieku lat 7 przez dwie dekady. Nigdy dzięki temu nie miała czasu na bezmyślne wystawanie przed blokiem, głupie zabawy i uleganie pokusom młodości. Nie wiem czy uczestnicy dziecięcych XXVI MSF to podobny materiał na człowieka, ale niechby tego był pokaźny procent, a już będzie na tym świecie piękniej i mądrzej. A B. Baranowskiej należy pogratulować, że złamała jeszcze jedną z trwałych konwencji ponad ćwierćwiekowego festiwalu. Gdy zobaczyła, że w wieloosobowej porywającej postaci Abjari Georgia stanowi absolutny ewenement, taneczne zjawisko o znamionach galaktycznych, wyznaczyła Gruzinom, w przeciwieństwie do wszystkich goszczących u nas grup, dwa wejścia na estradę, w tym – ku radości tłumów na widowni – tuż przed finałem finału. * Ten, stanowiący drugie signum odrębności naszego festiwalu, był efektem trzech dni mozolnej pracy Doroty Kanior-Borys (jej grupa Lubelacy reprezentowała efektownie Kaniorowców w programie XXVI MSF). Zdążyłem tylko przyznać się jej, że ten moment rozmiękcza mnie zupełnie i nie mogę go przeżywać bez skrajnych emocji, jak łzy popłynęły bezwolnie na widok 56 par z 10 krajów, zjednoczonych w skocznym rytmie naszego krakowiaka. Dusza się radowała, w kontrapunkcie łkając, że dla takich chwil warto żyć! * Powtórzę to, co już kiedyś napisałem, bo pozostaje całkowicie aktualne. Mamy w Lublinie festiwal na światowym poziomie i możemy się nim chwalić wszędzie a organizatorom Kaniorowcom gratulować. A teraz przyjdzie rok czekać na jego kolejną edycję z udziałem dorosłych tancerzy.

Czekać i zastanawiać się – że wreszcie wrócimy do sygnalizowanych na wstępie problemów związanych z przyszłością MSF – jak może wyglądać ta kolejna odsłona festiwalu oraz następne. Jak Spotkania, które cały 26-letni czas funkcjonują przede wszystkim w podstawowym a czarownym miejscu w Ogrodzie Saskim, wpiszą się w tę przestrzeń po jej rewaloryzacji. I czy nie da się odratować czegoś z podjętych decyzji, a dokładnie – ich braku.

Wg mej świadomości nowa, (bo wszak nowa) muszla liczy sobie 10-11 lat. Sam kształt architektoniczny budzi liczne kontrowersje, ale nie jest ona chyba taka ostatnia, skoro, jak powiedział mi niedawno jej projektant, architekt (także świetny malarz, poeta, pisarz, krytyk i publicysta) Marian Makarski, o możliwość skorzystania z jego wizji i przeniesienia jej do stolicy Wielkopolski zwrócili i się do niego włodarze Poznania. Natomiast nie miałem pojęcia, albo nie pamiętałem, że wykonawstwo było tak lipne, iż już od co najmniej 6-7 lat nie są w ogóle używane garderoby znajdujące się w podziemiach obiektu. Zostały zaatakowane przez grzyb, który tak toczy mury, że panuje tam dojmujący smród. Nie dość tego, grzyb rozprzestrzenia się już na garderoby z parteru zaplecza muszli. Wszystko to sprawiło, że w ramach planowanych na przyszły rok prac odnowy zabytkowego kompleksu ogrodowego, o ile wiem z udziałem środków unijnych, przewidziano generalny remont, czy wręcz rewitalizację muszlowego kompleksu. Jakimś dziwnym trafem, nie obejmuje on najważniejszej przybudowy do koncertowego przybytku, czyli widowni.

Tą ostatnią, nie mając już sił do oskarżeń personalnych, nazywam od wieków Zemstą Pewnych Pań. Zespoliły się ongiś w – stwórzmy nową nazwę – grupie projektowo-decydenckiej. Przez całe lata walczyłem na łamach Kuriera Lubelskiego z jej wyrokami, doprowadzając do gniewnych zaostrzeń na linii ówczesnego szefostwa Kaniorowców z tym urzędniczym monumentem. W XX w. na widowni muszli koncertowej OS mogło zasiąść ponad 2 tys. osób. Monument wymyślił, że w nowej wersji będzie to obiekt absolutnie kameralny na ok. 300 widzów i na nieszczęście zatwierdził tę ideę generalny konserwator. Później, kto tylko próbował walczyć z tą idiotyczną, – bo wszak nasz Saski miał być lepszy niż np. Hyde Park czy Opera Leśna w Sopocie! – decyzją, słyszał, że przecież macie to, czegoście sami chcieli. Ostatecznie jakimś cudem udało się wywalczyć 700 miejsc, a zupełnie psim swędem, jak mówi pewien dyrektor, doprowadzić – mało kto to liczył i mało kto wie – że stałych krzesełek (siedzisk?) jest 1033.

Mało! Mało! Za mało! Na każdych Spotkaniach, a także na licznych innych wydarzeniach artystycznych miejsc brakuje. A za płotkiem ograniczającym widownię, tkwi wcale nie zabytkowa, łysa jak kolano ośla łączka, na której stały dawniej ławki dalszego ciągu amfiteatru. Przy projekcie pod auspicjami UE ani nikt nie wpadł na pomysł, żeby żywotnym dla lubelskiej kultury problemem się zająć. Tabula rasa. Nie ma tematu! Nawet nie pomyślano, że przy tak wyjątkowych okazjach jak MSF, nawiedzane przez całe rodziny, dzieci i emerytów, inwalidów i młodych sprawnych ludzi, można by tam tymczasowo postawić całe szeregi podwiezionych jakimś tirem ławeczek.

Podobnie – i tu ostatecznie wrócimy do lipcowej pogody – nikt nie pomyślał o czymś innym. – A jaki to problem, żeby widownię zadaszyć? – spytał się mój znajomy na opowieść o środowym moknięciu przed muszlą. No, właśnie! Jaki? Unijne pieniądze pójdą na próbę ożywienia słynnego, a martwego od ponad pół wieku jesiona (kto pamięta knajpkę Pod Jesionem?) lub wycięcie jego kikuta (mnie nie przeszkadza). Dachu nad głową na mokrym, nawałnicowym – co staje się normą każdego lata – nie uświadczysz

Miło było słuchać, jak gość specjalny inauguracji ostatnich Spotkań, ambasador Indonezji, zauważył – widząc „gawronie wesele” nad amfiteatrem muszli, – że nawet ptaki cieszą się na rozpoczęcie naszego festiwalu. Szkoda, że nie wiedział, iż to takie same pasożyty, likwidujące swą czarną masą inne ptactwo, niszczące faunę i florę zielonej enklawy Lublina bardziej niż tłumy publiczności przybywającej na MSF, jak ci, którzy nawet nie chcą mieć wizji rozwoju Ogrodu Saskiego.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: