Gwiazdy innych konstelacji

Zadziwiająca jest konsekwencja Fernando Lary, dyrektora festiwalu filmowego w hiszpańskim Valladolid (oficjalna nazwa jest skromniejsza: Valladolidzki Tydzień Kina). Jeśli reżyser w czasie poprzedniej edycji imprezy zdobył główny laur – Złoty Kłos – może być niemal pewien, że Hiszpanie na kolejnym festiwalu urządzą mu retrospektywę prezentującą cały dorobek twórcy. Jeśli ktoś wyjechał z jakąś następną w hierarchii nagrodą – może liczyć przynajmniej na zaproszenie do jury. „Pokrzywdzeni”, pominięci w tych gratyfikacjach, rekompensatę otrzymają za rok lub dwa, dyrektor Semany będzie o nich pamiętał jak o najserdeczniejszych przyjaciołach.

Na tej właśnie zasadzie przegląd swoich filmów miał w tym roku w Valladolid Goran Paskaljecić, zwycięzca Tygodnia nr.40 za wzruszająco piękną Inną Amerykę. Podle tego modelu działania w jury zasiedli hiszpańska aktorka Iciar Bollain (grała u Kena Loacha w Ziemi i Wolności) i reżyser (w ub. roku Nagroda dla Najlepszego Młodego Reżysera za Cześć! Jesteś sama?) oraz Meksykanin Jorge Fons (Srebrny Kłos za Zaułek cudów na 40.Semanie). Dodatkowo w jury znajdą się: wyśmienity reżyser australijski (holenderskiego pochodzenia) Paul Cox (w swojej bardzo niewielkiej videotece najukochańszych filmów mam jego Wyspę a żałuję,że nie posiadam wysmakowanego Man of Flawers), który tym ostatnim filmem wygrał Valladolid w roku bodaj 1979 i przedstawicielka zawsze tu traktownej ze szczególną atencją kinematografii kanadyjskiej, aktorka Louise Marleau oraz reprezentant ukochanego przez Larę kina czeskiego Jaromir Sofr, autor zdjęć do wielu filmów Jiriego Menzla, zresztą też laureat Semany nr.34.

Piszę o jurorach, bo w składzie komisji oceniającej jak w soczewce skupiają się intencje organizatorów valladolidzkiego festiwalu. Promieniują one na zestaw filmów i na skład zaproszonych gości. Zdobywcy laurów w poprzednich festiwalach mogą także liczyć na to, że ich najnowsze dzieło zostanie potraktowane życzliwie a nawet na wyrost przy kwalifikacji na aktualny. Laureat głównej nagrody przed dwoma laty Sergio Cabrera (za Strategię pająka), pokazał teraz film Ilona llega con lluvia, o którym nie mogę powiedzieć nic dobrego, chociaż główna bohaterka nazywa się swojsko Ilona Grabowska. Znalazło się też w konkursie bardzo mierne, najświeższe dziełko starego mistrza Arthura Penna p.t. Inside, ale i autor Missouri Bonnie & Clyde, dwa lata wcześniej osobiście zaszczycał Semanę podczas własnej retrospektywy.

Trafiły się dwa wątpliwe, jeśli nie negatywne przykłady polityki repertuarowej dyrektora Lary, jednak nie będzie trudności ze znalezieniem pozytwów, świadczących, że ta strategia może być jednym z lepszych sposobów obrony przed komercjalizacją, promocji kina wartościowego, autorskiego. Korzystają z jej stosowania szczególnie realizatorzy debiutujący w fabule, którzy mieli już na koncie sukcesy w krótkim metrażu czy w telewizji. Zdobywca Nagrody Specjalnej w 1992 roku za krótki Le batteur du Bolero, akurat już doświadczony reżyser Patrice Leconte, wraca do Hiszpanii w glorii sukcesu i pokazuje poza konkursem (ale w tzw. Sekcji Oficjalnej) swój film Ridicule (Śmieszność – podaje tłumaczenie, bo akurat ten film, w przeciwieństwie do poprzednio wymienianych, powinien według mnie trafić na nasze ekrany). Pojawiają się w Valladolid filmy młodych twórców wyszperane na tak egzotycznych festiwalach jak w Sundance, Chicago, Turynie czy Madrycie. Z drugiej strony zapraszani są starzy, często zapomniani mistrzowie, jak wspomniany Arthur Penn, Jan Troell, Bo Widerberg czy absolutny nestor w tym towarzystwie, urodzony w 1908 r. Portugalczyk Manoel de Oliveira.

Część z wymienionych oczywiście nie zjawia się w Valladolid, ale ci, którzy przyjadą uczestniczą w święcie kina zupełnie innym niż odbywający się trochę ponad miesiąc wcześniej festiwal we wcale nie tak odległym baskijskim San Sebastian. Stamtąd dochodziły płacze, że nie dojechał hucznie zapowidany Robert de Niro czy jakaś inna Sharon Stone. Tu nikt za nimi nie uroni łzy, bo to jest festiwal dla zupełnie innej konstelacji gwiazd. Na cud zakrawało pojawienie się w ubiegłym roku w stolicy prowincji Castilla y Leon ponętnej Francuzki Isabelle Beart, bo i mogła liczyć – chociaż w sumie jej nie otrzymała – na nagrodę za kreację w filmie Nelly & Monsieur Arnaud. W tym roku w filmie Andre Techine Les voleurs (fakt, że prezentowanym poza konkursem) grała sama Catherine Deneuve, jednak nikt nie liczył na jej osobisty przyjazd i zaiste się nie pojawiła. Przyjechał natomiast reżyser i jeszcze musiał odpowiadać na tak kłopotliwe pytania (najwyraźniej się zmieszał) jak to, czy brzydcy osobnicy zaludniający jego filmy, to część wypracowanej przezeń własnej poetyki.

W Valladolid ogromnymi owacjami (gran ovacion – zanotowała gazeta festiwalowa Seminci) przyjmuje się starszą panią, która z trudem wchodzi na środek festiwalowej sceny w pięknym Teatro Lope de Vega. Te brawa zbiera gość honorowy imprezy Rosaria Troisi, żona niedawno zmarłego aktora i reżysera Massimo Troisi, niezapomnianego listonosza z Il postino. Z rąk Fernando Lary odebrała pamiątkową paterę, bo festiwal pomny tego, że film Michaela Radforda wieńczący aktorskie kreacje Włocha, był ozdobą poprzedniej Semany, natychmiast zorganizował przegląd twórczości Troisiego.

Jakoś nikt nie zmartwił się zbytnio, że nie pojawił się podczas finałowej gali zdobywca nagrody za najlepszą rolę męską Max von Sydow, który grał tytułową postać wielkiego skandynawskiego pisarza oskarżonego o kolaborację z hitlerowcami w monumentalnym fresku Hamsun w reżyserii Jana Troella. To tylko Czesi, dwa lata temu w Karlovych Varach, stawali na głowie, żeby za wszelką cenę ściągnąć rozkapryszonego nadmiarem zdobytych w karierze laurów Wielkiego Maxa a nasz Piotr Kotowski nie posiadał się ze szczęścia siedząc obok niego w czasie ceremonii zamknięcia (Piotr odbierał tam nagrodę w imieniu Grzegorza Królikiewicza). W Valladolod nagrodę dla bergmanowskiego aktora przyjmował … hiszpański dystrybutor filmu. Natomiast o szczęściu może mówić uznana za najlepszą aktorkę festiwalu Greczynka Amalia Moutoussi. Gdyby dotarła na finałową ceremonię, została by wytupana przez hiszpańską publiczność, która nie mogła się pogodzić z manieryczną kreacją w jeszcze bardziej manierycznym filmie Kropla w oceanie.

Zapewne nie tylko ja uważałem, że nagroda ta należałą się Marice Lagerkrantz, która kapitalnie zagrała pełną skrywanego erotyzmu rolę zakochanej w młodocianym bohaterze nauczycielki w filmie Bo Widerberga Piękne rzeczy. Ta przypominająca nieco naszą Annę Romantowską rudowłosa szwedzka piękność, przybyła akurat na Semanę i była w Valladolid jedną z niewielu prawdziwych gwiazd, chociaż wątpię czy w Polsce zna ją ktoś spoza kręgu fachowców. Pozostałe z aktorek obecnych na festiwalu, to dopiero zapowiedź na gwiazdy, zdolne osóbki czyniące pierwsze umizgi do star-systemu. Lepiej niż na zdjęciach prezentuje się na ekranie Amerykanka Illeana Douglas, odtwórczyni głównej roli piosenkarki i producentki przebojów lat sześćdziesiątych w Grace of My Heart – Łasce mego serca w reżyserii współpracowniczki Quentina Tarantino Alison Anders. Była też obecna Australijka Rebecca Frith, ale co to za gwiazda, skoro po ceremonii zamknięcia, gdzie w imieniu reżyserki filmu Love Serenade odebrała nagrodę za debiut dla Shirley Barret, stała samotna przed kinem ściskając trofeum i nikt się nią nie interesował. Kiedy podszedłem z gratulacjami, tak się ucieszyła, że mnie, nieznajomego, ucałowała. Są wreszcie w Valladolid gwiazdy lokalne, zaspokajające miłość własną Hiszpanów. Przed projekcją obrazu Familia, filmu notabene przedniego i słusznie nagrodzonego (jeszcze do niego powrócę w następnej korespondencji) na festiwalowej scenie pojawił się reżyser, producent i – daj Bożę, bo to niemal cała obsada – piątka aktorów. Radości było wiele.

Ale i tak to nie oni byli gwiazdami najjaśniej świecącymi. Tak jak w pierwszych dniach festiwalu na ten firmanent wspięła się seniora Troisi, tak później królował nad wszystkimi bohater osobnego przeglądu swoich filmów, jak się rzekło – laureat roku poprzedniego Goran Paskaljević. Kiedy się zobaczy jak entuzjastycznie może być przyjmowany artysta, który tworzy filmy tak osobne, tak odległe od hollywoodzkiego zgiełku, tak przypominające największe osiągnięcia kina czeskiego (ten Serb kończył szkołę filmową w Pradze), a przy tym w niczym nie umizgujące się do masowego widza, można odzyskać wiarę w to, że kino europejskie nie utraciło jeszcze wiernych widzów. Tak jak zobaczywszy Tango Argentino, przedostatnie z dzieł Paskaljevića, można stwierdzić, że nawet tylko dla tego jednego filmu warto jechać na festiwal oddalony o setki kilometrów od domu. Jednak o tym – za tydzień.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: