Hakuna matata

Sztuka ludowa nie jest pieszczochem IV RP. Szczególnie dotyczy to tzw. folkloru opracowanego artystycznie (nazwijmy sobie to dla wygody FOA). Gdzież te czasy, gdy za pełnej komuny przyjazd zespołów Mazowsze lub Śląsk był w Lublinie niezwykłym wydarzeniem kulturalnym i powiewem wielkiego świata, bo występowały u nas w przerwach pomiędzy kolejnymi tournee po Ameryce czy Australii, a nam, maluczkim, obrywało się coś z tego blichtru napędzanego słynną doktryną, zwaną propagandą sukcesu? Gdzież – już na naszym, lubelskim poziomie – te podboje kolejnych kontynentów przez jedną z najstarszych tego typu grup w Polsce, Zespół Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej (dziś ZPiT Lublin im. Wandy Kaniorowej) czy bodaj najstarszy studencki Zespół Tańca Ludowego UMCS i te bajeczne wojaże do najdalszych zakątków za frajer, do których tancerze (dokładnie ich rodzice) grosza nie musieli dokładać, bo czyniło to socjalistyczne państwo? Gdzież – wreszcie – epoka, gdy festiwale folklorystyczne były oczkiem w głowie mediów, zresztą wtedy zwanych tak wyłącznie przez fachowców od mass culture?

W lipcu’2010 jubileuszowe XXV Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne im. Ignacego Wachowiaka obsługiwała garstka żurnalistów. Wzbudzały tak śladowe zainteresowanie naszych dzienników, że zdjęcie na pierwszej stronie gazety graniczyło z cudem, a wierna imprezie pozostała jedynie publiczność, która przepełniała przykrojoną ongiś, przy okazji modernizacji – geniuszem pani konserwator Haliny Mandeckiej – widownię przed muszlą Ogrodu Saskiego (w poprzednim wieku mieściło się tam ok. 3 tys. luda, dziś na siedząco – niespełna tysiąc). Konkurencja nowych festiwali zrobiła swoje. MSF z takimi Innymi Brzmieniami nawet nie mają co próbować się ścigać. Chociaż małą „podgotowkę”, rozniecenie atmosfery zabawy na staromiejskim Rynku Spotkania im zrobiły. Po programach prezentujących 14 zespołów z 11 krajów Afryki, Ameryki Płd., Azji i Europy w Saskim, wieczorami odbywały się pod Trybunałem koncerty kapel przybyłych grup. W środę 6 lipca, w przededniu finału Spotkań, a dwa dni przed startem festiwalu Mirka Olszówki, zagrali tam muzycy rosyjskiego zespołu Mieczta – Marzenie i Pith of Africa – mniej więcej – Kwintesencja Afryki z Kenii. Afrykanie przyprowadzili też tancerzy i ci porwali widzów z Rynku do tańca, w którym powtarzali słowa Hakuna matata, znane z Disney’owskiego filmu Król Lew.

W kreskówce mają one moc zaklęcia – życiowej prawdy przekazanej głównemu bohaterowi, Simbie. W języku suahili znaczą po prostu Nie martw się . Otóż, chodzi o to, że – jakkolwiek skandowanie afrykańskiego „sloganu” przez publiczność powtórzyło się na porywającym koncercie finałowym XXV MSF w muszli Saskiego – organizatorzy festiwalu, którymi od ok. dwóch dekad są Kaniorowcy, mają pewne poważne zmartwienie. Z jednej strony jest – z wyjątkiem wspomnianego podejścia do imprezy mediów – cacy, niemal sielankowo. Okazuje się, że w czasie stanu wojennego zespoły folklorystyczne działające w Lublinie – Kaniorowcy i Głusk (dziś tylko dziecięcy) oraz grupy uczelniane z UMCS, Akademii Medycznej (dziś UM), Akademii Rolniczej (dziś Jawor przy UP) – wykazały niezwykłą czujność, że pokazywana przez nie opracowana sztuka ludowa może być zagrożona i zjednoczyły się, żeby powołać do życia międzynarodową imprezę, co zawsze daje jakieś gwarancje bezbolesnej dalszej egzystencji. Potem było różnie. Stery przejął zespół Kaniorowców, a grupy uczelniane zostały z festiwalu – co tu mówić! – wyautowane, ale to temat na inne opowiadanie. Elementy sielanki powróciły na jubileuszu, bo to szef ZPiT Lublin Jan Twardowski pięknie się uparł, że pierwotny status trzeba przywrócić i lubelska reprezentacja na jubileuszowym wydaniu festiwalu liczyła aż cztery zespoły!

Jedną z nowych sił wspierających twórców – vide wyżej – FOA, w tym tych z kraju Oskara Kolberga, okazał się na światowym gruncie CIOFF. Ten – już prawdziwy – skrótowiec długo tłumaczono w Polsce jako Międzynarodową Organizację Organizatorów Festiwali Folklorystycznych. Tak było nawet wówczas, gdy w 2000 r. dostał się do niej – jako organizator lubelskich MSF – zespół Kaniorowców. Bzdura! Okazało się, że to Conseil International des Organisations de Festivals de Folklore et d’Art Traditionnels, czyli Międzynarodowa Rada Stowarzyszeń Folklorystycznych, Festiwali i Sztuki Ludowej. To ładnie brzmi, tym bardziej, że organizacja jest członkiem UNESCO. Szkopuł w tym, że ma bardzo dziwną strukturę. Opiera się ona na sekcjach narodowych, które reprezentują swoje kraje – aktualnie 72 oraz 17 stowarzyszonych. Cóż z tego, że błękitna flaga z emblematem CIOFF® towarzyszy ponad 250-ciu międzynarodowym festiwalom na całym świecie i, że uczestniczy w nich każdego roku ponad 2500 zespołów folklorystycznych z 70-cioma tysiącami wykonawców, skoro w organizacji nie ma – za przeproszeniem – policmajstra, który by pilnował czystości przekazu? Skoro łamany jest status głoszący, że działania organizacji w zakresie światowego mecenatu nad kulturą tradycyjną, mają m.in na celu ochronę folkloru i sztuki ludowej oraz utrwalanie i prezentowanie piękna tradycyjnych kultur różnych narodów?

Skoro sekcje narodowe, być może – sorry! – karmione szemranymi interesami (dla pijanych dzieci we mgle: łapówkami), nie widzą żadnego problemu w wysyłaniu w świat ansambli dawną tradycję gilotynujących?

Jednym z wymogów CIOFF narzuconych naszym Spotkaniom było wprowadzenie zasady, że w latach nieparzystych w Lublinie i okolicach występują zespoły dziecięce, a w parzystych – dorosłe. Być może, był to początek tegorocznego nieszczęścia, do którego – to już między nami – dołączył gust masowej publiczności, której nie wadzą etnograficzne gwałty oraz artystyczne szarże na skróty i z dobrodziejstwem inwentarza przyjmują wszystko to, co się rymuje ze starą STS-owską (Studencki Teatr Satyryków, już przełom lat 50. i 60. tamtego wieku!) zasadą zawartą w pieśni Ludzie to lu-uuu-bią, ludzie to ku-uuu-pią, byle na chama, byle prosto, byle głu-uuu-pio!. Kiedyś na dziecięcą odsłonę MSF trafił zespół dziewczynek z Izraela, które występowały w kusych spódniczkach do rytmu typowej dla wyznawców religii Mojżeszej, popowej muzyki dyskotekowej! Tym razem kilkukrotny już chyba gość w Lublinie, Zespół Taneczny Soneczko z Żytomierza na Ukrainie, znany z ekwilibrystycznych tańców, na czele z narodowym hopakiem i – niestety – z graniczącą z efektami tresury subordynacji wykonawców (dzieci!), zaserwował nieznośnie kiczowate scenki. Marynistyczną i pseudoklasyczno baletową. A dobił ostatnich etografów wierzących w siłę folkloru Ukrainy dwoma tak popularnymi na tamtejszych stepach i wierchowynach… rock’n’rollamiRock Around the ClockTutti Frutti! Koncepcję obezwładniającej patosem, ale przynajmniej opartej na ludowych korzeniach sekwencji patriotycznej o ojcowiźnie Ukraińców, pomińmy tu litościwym milczeniem. „Prysiudy”, salta, gwiazdy i inne cyrkowe sztuczki młodych tancerzy, i tak widownię wprawiły w ekstazę.

Próby przeprowadzenia małego śledztwa, jak możliwe są takie kompromitujące ideę festiwalu, wręcz dezawuujące wspaniałą pracę organizatorów nieporozumienia, ujawniły stosowany przez namolnych – Kaniorowcy przez to, i był to ich jedyny błąd, zgodzili się przyjąć dzieci na „dorosły” festiwal – gości mechanizm. Przysyła się mianowicie materiały wideo nie mające nic wspólnego z późniejszą prezentacją. Ukraińskiego przedstawiciela narodowej sekcji CIOFF kompletnie nie interesuje, co jest wywożone poza granice jego kraju, bo być może (wiem, że rzucam kalumnie, ale trudno!) jedzie ze Słoneczkiem na wakacje do Italii, bo to festiwal w Parmie okazuje się być punktem docelowym letniej eskapady ponad 40-osobowej grupy z Żytomierza. Żadna komórka międzynarodowego CIOFF nie stanęła po stronie mecenatu nad kulturą tradycyjną i nie wybroniła lubelskiej publiczności przed spotkaniem z folklorystycznym badziewiem, albowiem taka komórka, tu nazwana policmajstrem, nie istnieje! Bieda!

Dlaczego? Bo się człowiek – po takich doświadczeniach z folklorem w końcu bliskim, sąsiedzkim, zaczyna zastanawiać – a pamięć jest zawodna, osobliwie ta słuchowa, kto więc zagwarantuje, że to mylny trop? – czy Hakuna matata Kenijczyków z Pith of Africa, to przypadkiem nie produkt Eltona Johna i Hansa Zimmera, autorów muzyki do The Lion King? Jeśli tak, to wszystko stanęłoby na głowie. Masajowie z Nairobi proponują nam oto anglosaski pop-produkt w akcie uwielbienia dla dawnych białych ciemiężców. A może to wszystko nie takie ważne? Co tam folklor in crudo? Co tam tradycja? Jednak jeśli tak zaczniemy myśleć, nie będziemy się bronić przed ewidentną hochsztaplerką. Bo będą się wciąż zdarzać takie przypadki jak z dwoma Hindusami; którzy objawili się na lipcowych Spotkaniach Folklorystycznych w Ogrodzie Saskim.

Tu przeprosiny za przedłużanie wywodu, ale historyjka wydaje się smakowita na miarę – swego czasu – niejakiego Dyzmy Nikodema, tylko, że boleśnie pozbawiona elementów rodzimych. Służę nią Państwu. Na festiwal zgłoszona została (desygnowana przez przedstawiciela indyjskiej sekcji CIOFF?) grupa o koszmarnej nazwie Punjab Cultural Promotion Council. Wykonała pod wodzą art-dyrektora o nazwisku (a zakabluję kolesia!) Davinder Singh Choina ogromnej siły grę przedwstępną. Do Kaniorowców spłynęły mailowo nie tylko szczegółowe dane 18 członków zespołu, w którym mężczyźni hipnotyzują publiczność wielobarwnym turbanami, a kobiety w tańcach z dzbankami oczarowują płynnością ruchówi stylem tańca, ale także wydruki biletów lotniczych na podróż do Polski. Wyglądało to skończenie wiarygodnie. Jednak kilka dni przed terminem festiwalu wspomniany koleś zadzwonił do Jana Twardowskiego, że są rozliczne problemy. Choroby i inne nieszczęścia spadły na grupę z – jak to my mówimy o tej prowincji Indii – Pendżabu i może przybyć najwyżej coś z 10 osób. Dziesięć to był dobra liczba. Janek się zgodził w ciemno. Po następnym telefonie, spadającą na sześć – także! Ale jak „Pendziab” zszedł w kolejnej rozmowie do trzech artystów PCPC, Twardowski twardo rzekł: – No, to my dziękujemy! Ale komu? Hindusom z Pendziabu? W drugim, no, może trzecim dniu festiwalu, korzystając najwyraźniej z biletów CIOFF, pod estradą muszli pojawiło się dwóch kolesiów w hipnotyzujących wielobarwnych turbanach. Rozstawili stragan z indyjskimi suwenirami i oszałamiającymi gadżetami o cenach stanowczo wyższych niż podobny chłam w śródmieściu. Bywają sytuacja, gdy – utożsamiając się z nimi – współczuję ludziom wmanewrowanym z powodu ich dobrego serca w sytuacje bez wyjścia. Hindus -dyrektor razem z komplem, „szefem transportu na festiwalu w Pendziabie” jakimś cudem zrobili wodę z mózgu Jankowi Twardowskiemu i dyrektor artystycznej XXV MSF Bożenie Baranowskiej i na koncercie finałowym dostali się na scenę. Tylko kilka razy w życiu widziałem dwoje zbitych jak pies, równie zakłopotanych sytuacją – pardon – ludzików. Nie wiedziałem jak się z nimi, z przyjaciółmi z Kaniorowców, zapaść pod ziemię.

To nie jest sprawiedliwe sprawozdanie. Były na XXV MFS im. Igi Wachowiaka (znowu nam załatwił w niebie, że lało tylko w końcówce jednego z pięciu festiwalowych dni) momenty wspaniałe. Zawsze powtarzam, że rozbraja mnie ten absolutny wyróżnik lubelskich Spotkań, patent zrodzony w zespole Kaniorowców, czyli wspólny taniec wszystkich uczestniczących w festiwalu zespołów. Znowu wymiękłem potwornie, widząc wirujących razem w naszych pięknych tańcach lubelskich artystów z Kenii i Paragwaju, Rosji i Holandii, Bułgarii i Hiszpanii, Ukrainy i Izraela, Litwy, Czech i Polski. Zawsze też liczą się dla mnie zaskakujące odkrycia, sprowadzające się do lekcji pokory. Od kiedy zajmuję się folklorem, a będzie tego 38 lat (Studencki Festiwal Terpsychora’72 w Chatce Żaka na start) trochę jak papuga powtarzam słowa śp. Igi Wachowiaka, że folklor w Europie zaczyna się na wschód od Odry. Oznacza to, ni mniej, ni więcej, że w lekkiej pogardzie miałem „nudne”, stateczne kadryle i pozbawione krzty ikry polki ze Skandynawii, Niemiec, Francji czy Niderlandów. Aż tu nagle w muszli Saskiego objawił się International Dansensemble Poloina z – zadziwiające! – pryncypalnej metropolii, z Amsterdamu. To było trochę jak ze sztuką holenderską. Stanąłem twarzą w twarz z Veermerowymi „koronczarkami”, a one zarzuciły hieratyczną stateczność mistrza z Delft i – powolutku, powolutku… – jakby budzone (ich chłopaki też) z odrętwienia, po kolei wkraczały w taniec, który miał z czasem tyle euforii, że i wynoszenia pod nieobecną a imaginowaną w naszym miejskim ogrodzie powałę się zdarzyły. Nigdy dotąd nie widziałem tak wyśmienitej choreografii ludowej suity. To pozostanie z jubileuszu Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych nr. 25! A ponieważ Polacy mieli udział w powstaniu CIOFF w roku 1970 we Francji (zmarły w 1994 Michał Kosiński, od chwili powstania do roku 1989 pierwszy vice-prezydent, założyciel i honorowy przewodniczący Polskiej Sekcji CIOFF), może to my powinniśmy sobie wyznaczyć misję reformowania chorych, nie nadążających za dzisiejszymi czasami folku i festiwali typu nasze Kody struktur tej organizacji? Uwentualnie zgłaszam akces.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: