Harmonica Brothers

Wieeeelki weeeekend majowy, tak wielbiony – osobliwie w tym roku – przez swe rozpasanie w kraju nad Wisłą (do czwartku ponad 3 tys. zatrzymanych pijanych kierowców), obrócił wniwecz wszelką przyzwoitość w stosunkach z kalendarzem i miarowym rytmem wyznaczanym przez kolejne noce i dnie. Anim się obejrzał, odlatując na kilka oddechowe dni na wielbione Roztocze, a okazało się, iż dziś, w sobotę 5.05., będę miał szczęście już piąty raz gościć na imprezie w pięknym wnętrzu odrodzonego (redivivus – to brzmi szlachetniej i… słusznie) Teatru Starego. Intencja jest wzniosła. Wieczór benefisowy Andrzeja Rozhina z okazji 50-lecia pracy artystycznej. Dla mnie wydarzenie extraordynaryjne, nasączone do cna sentymentem. Bowiem w półwieczu twórczych postępków jubilata, kreatora legendarnego Teatru Akademickiego UMCS Gong 2 i niezapomnianego festiwalu Studencka Wiosna Teatralna w Chatce Żaka, a później, na przełomie lat 80. i 90. minionego wieku dyrektora Teatru Osterwy, jedynie pierwszemu pięcioleciu nie towarzyszyłem osobiście. Od 1967 r. Andrzej – cokolwiek o tym dziś myśli – był w pewien sposób mym mentorem na poletku ob. Melpomeny. A przynajmniej tym, który jej świat mi przybliżał, także dzięki rozlicznym podróżom z Gongowcami na teatralne festiwale po całym kraju. Jak dziecko cieszę się na ten wieczór, co urasta do granic extatycznych przy zgłębianiu listy występujących artystów, wśród których i tacy (Miecio Franaszek, wówczas krakowski STU), których osobiście spotkałem przez ostatnie ponad 40 lat z raz. Okazało się jednak, że szefostwo TS jedynie oddaje na benefis swą kameralną salę, a przedsięwzięcie firmuje – rękami Wydziału Kultury UM – Miasto Lublin. I słusznie! Rozhinowi to się w tym grodzie należy! (Pozwolę sobie na tak modną obecnymi czasy autopromocję: do relacji-recenzji z uroczystości zapraszam dopiero w czerwcu na łamy kolejnego numeru Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM).

Tymczasem – i tu zmienimy podniosły nastrój – uderzyła w czaszkę refleksja, iże weekendowa zawierucha może sprawić, że obędzie się tu bez odnotowania przez Waszego sługę jego porywającego przeżycie sprzed 10 dni (25 kwietnia). Że przepadnie mu prawdziwa frajda dzielenia się uwagami o wydarzeniu fantastycznym, należącym do muzycznej części programowych propozycji Karoliny Rozwód i Jej załogi. To był ostatni gwizdek (termin użyty nie bez przyczyny) zrywający do czynu. Cwałem bieżę nadrobić zaległość.

Cóż to był za fantastyczny koncert!!! Harmonijkowy Atak wykonany siłami czterech chyba najwybitniejszych u początku drugiej dekady XXI wieku polskich harmonijkarzy. Już przy otwierającym wieczór Right Place, Wrong Time Dr Johna poczułem pozytywne fluidy, budzące pytanie, gdzie ja, stary fan jazzu, wielbiciel klasyki opartej na mistrzostwie sekcji dętej, przeżyłem podobne wzruszenia. Powróciło! Kiedyś, podczas jednego z ostatnich z 17 pobytów na Semana Internacional de Cine de Valladolid, w wymienionej na końcu stolicy hiszpańskiej prowincji Castilla y Leon, trafiłem niespodziewanie (festiwal proponował ok. 500 tytułów) na dokument, jaki powstał na planie filmu Roberta Altmana Jazz’34 – Kansas City. Zaprosił on do realizacji współczesne potęgi muzyki synkopowanej w starym stylu. Czy wystarczy taki zestaw (odnalazłem w starych papierach) nazwisk? Saxophones: Redman, Carter, Craig Handy, David Fathead Newman, David Murray; clarinet – Don Byron; trumpet – Olu Dara, Nic Payton? Dokument zapisywał ich zabawy muzyczne, płynące z serca jam sessions przed kręceniem sekwencji filmu podstawowego. To było chwytające za gardło. To była muzyka wyciskająca łzy prawdziwych wzruszeń. Za chwilę, w kwietniowym TS anno 2012 – po Bad Girls  Donny Summer, Steamy Windows Tiny Turner, innych tak wspaniale zakomponowanych składowych promowanej, a już obsypanej laurami płyty Hearpcore? – złapałem się na tym, że trudno było sobie poradzić z wilgocią na policzkach objawiająca się pod wrażeniem tego, że kwartet majstrów od harmonijek ustnych brzmi niczym wzorcowa grupa dęciaków z epoki jazzu jak najdalszej od spodziewania się nadejścia dewiacji typu rap. Jak wysoko wznieśli się w swej maestrii Tomek Kamiński (kapele Hardworkers i Sean McMahon) z – adresy były podkreślane – Białegostoku, Bartosz Łęczycki (Maleńczuk & Waglewski) z Lublina, Michał Kielak (Kasa Chorych) z Torunia i Łukasz Wiśnia Wiśniewski (Blue Machine, tudzież Hard Times – także świetny wokalista) z Krakowa, że już nikt nie ma śmiałości postponować wydźwięku wszak prostego, miniaturowego instrumentu inwektywą, że – było to powyżej napomknięte – brzmi jak gwizdek. Oni, tak jak czterech legendarnych amerykańskich harmonijarzy, twórców albumu Harp Attack! (słynnej płyty, która „uchodzi za wzór cnót dla większości fanów tego instrumentu”), przeprowadzili dźwiękodajny muzyczny drobiazg na drugi, lepszy brzeg bluesa i jazzu en bloc.

Wprost trudno także przecenić udział w projekcie supergrupy sekcji złożonej z dwóch gitar, szczególnie Jacka Jagusia, gospodarza wieczoru, który zgrabnie panował nad wydarzeniami, również drugiego (pierwszego?) wokalisty, decydującego o wyrazie koncertu i niby skromniejszego (pozory!) Piotra Grząślewicza oraz basisty Aleksandra Sroki i czujnego jak owczarek przy stadzie baranków-artystów perkusisty Adama Partyki.

Mnie w tym splocie sentymentów i asocjacji ujęło jeszcze kilka, być może działających na odbiór całości elementów.

W zapowiedzi koncertu podkreślano, że „zespół wystąpi w ramach prezentacji lubelskich artystów, w składzie występuje (sorry, tak szybkie powtórzenie słów w oryginale – przyp. AM), bowiem reprezentant Lublina – Bartek Łęczycki, który z powodzeniem akompaniuje m.in. Maleńczukowi i Waglewskiemu”. Byłem przy rodzeniu się tej współpracy. Obserwowałem poczynania Bartka na lubelskim gruncie, pisałem recenzje, zwracałem czytelnikom Kuriera uwagę na jego nieprzeciętny talent, a mój śp. przyjaciel, Mirek Olszówka, przez lata menago Voo Voo, doprowadził do udziału naszego harmonijkarzy w powstaniu słynnej płyty duetu W&M Koledzy a potem w koncertach promocyjnych, na czele z pamiętnym premierowym w stodole oddziału kazimierskiego Muzeum Nadwiślańskiego koło Zamku w Janowcu nad Wisłą. Jakże się ucieszyłem – wybacz Karolino, że rzecz upubliczniam, ale to piękne! – ucieszyłem się na komunikat p. dyr. Rozwód, że z Łęczyckim chodziła do jednej klasy! Czy dlatego zorganizowała Harmonijkowy Atak? Nie mam nt. powodów zielonego pojęcia. Ale, ubiegając wyroki złośliwców, melduję mniej posłusznie niż Szwejk: Jeśli na tym potrafi polegać prywata, owocująca TAKIMI koncertami, to ja jestem calusieńki ZA!

Leitmotivowo powtarzane ze sceny miejsca aktualnych meldunków występujących artystów, były kopniakiem do innego wspomnienia. Tomka Kamińskiego Jaguś wciąż umiejscawiał w Białymstoku. Wówczas przyszła myśl, że przecież może on być uczniem innego – co mnie do dziś napawa dumą – mego śp. przyjaciela, Ryszarda Skiby Skibińskiego (jakkolwiek w założonej przez Ryśka Kasie Chorych dziś gra Michał Kielak), największej legendy pośród polskich harmonijkarzy, który grał z samym Johnem Mayallem! Znowu wszystko jest oparte na domniemaniach. Ale jeśli zmarły w 1983 r. Skiba słyszy, jak porywająco Kamiński experementuje z mini instrumentem, wydobywając z niego – to zabrzmiało w TS! – w sposób nieprawdopodobny brzmienie bogatszych o dziesiątki rejestrów organów Hammonda, musi się gdzieś z niebiesich obłoków wylewnie uśmiechać ze szczęścia.

Wpadłem także w depresyjny dołek, zastanawiając się, skąd to ja biedny znam hiperhit Superstition, zagrany znowu tak, że boże daj? Musiało wczoraj pomóc dziecko płci żeńskiej. I co? Wstyd! Jak mogłem zapomnieć wyprawę pod koniec lat 80. w dwa zaprzyjaźnione małżeństwa psującym się Trabantem Combi (uruchamianie wyłącznie  na pych) na miejsce gotowego dziś na Euro 2012 Stadionu Narodowego, czyli wolny jeszcze od handlarzy Stadion X-lecia w Wa-wie? To tam przeżyłem pierwsze w życiu osobiste spotkanie koncertowe z gwiazdą światowego formatu. Jest bezwarunkowo pewne, że Stevie Wonder kołysał nami przy pomocy i tego standardowego obecnie przeboju.

I jeszcze było coś kapitalnego pro domo sua. Muzycy w pewnym momencie ustalili, że akustyka naszego teatru na rogu Jezuickiej i Archidiakońskiej jest tak wspaniała, że zagrają coś zupełnie bez nagłośnienia. To był popis prawdziwego, najczystszego unplugged. Nawet sekcja się wycofała. A zostali czterej harmonjkarze i siły śpiewające. I wyszło szydło z worka! Można dawać popis ambicji, polegający na dowodzeniu, że harmonijką, szczególnie zbiorowo, da się wygrać wszystko, ale korzenie, zadomowienie tego porywającego instrumentu w bluesie, musi kędyś i gdziesiś wyzionąć! Cóż zatem zabrzmiało? Korzenne -oj, wraca nam tu – Kansas City. Najpierw z miniscenki TS. A potem, ku radosze zabranych, w korowodzie wokół widowni, niepotrafiącym odpędzić myśli od nowoorleańskiego When the Saints Go Marching In. Publiczność w kameralnej przestrzeni kipiała już wówczas entuzjazmem.

Dla mnie szczęścia uwieńczenie nastąpiło w bisach, kiedy czterech bajecznych harmonijkarzy et cons. zaczerpnęło z ukochanych Blues Brothers i Sweet Home Chicago zabełtaał ostatecznie płatami mózgowymi.

Czy dziwicie się teraz, że pomieszczony powyżej tytuł relacji tej z koncertu w TS ma taki, a nie inny kształt?

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: