Interior Kingi N.

Zdarzają się – oby było ich jak najwięcej! – takie wystawy, że po wkroczeniu w ich wnętrze, powierzchownym nawet rzucie oka na eksponowane prace, natychmiast wyczuwa się wszystkimi fibrami, że spotkałeś się z tajemniczym cudem doznania bardzo osobistego.Utożsamienia się z treściowym przekazem, a jednocześnie sięgającej stanu zachwytu świadomości, że zastosowana estetyka jest w tym przypadku jedyną słuszną i skończenie – przepraszam za słowo – adekwatną do prezentowanych treści. Na Zbieżąnkę krakowskiej artystki Kingi Nowak, pokazywaną w Galerii Rybna 4 Lubelskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, nie znając autorki i jej wcześniejszych pokazów, postanowiłem pójść z jednego tylko powodu.

W poprzedni piątek, jak to jest w zwyczaju miasta Lublina, którego Wydziałowi Kultury od zawsze ani się śni koordynować takie wydarzenia i proponować jakieś ich uporządkowanie, odbywały się wieczorem cztery wernisaże wystaw (wcześniej, w południe, był jeszcze jeden). W tym, co najmniej dwóch znaczących. W Galerii ZPAP Pod Podłogą swoje pastele pokazywał po kilkuletniej nieobecności w Lublinie Stasys Eidrigevicius, a w Warsztatach Kultury CK nowy szef BWA, Waldemar Tatarczuk en total zaprezentował wreszcie to, co było dumą jego poprzednika, Andrzej Mroczka, z tym, że niedostępną dla szerokiej publiczności: kolekcją Galerii BWA (malarstwo, fotografia, obiekt, instalacja, film, wideo, intermedia) pt. LABIRYNT zakręty awangardy. Ogarnąć takie szaleństwo potrafili jedynie desperaci, występujący zresztą w ilościach śladowych. Nie należałem do nich.

Ze Stasysa, już wcześniej, jak się rzekło, podejmując taką decyzję, powędrowałem na Rybną, bowiem co najmniej intrygujące wydawało się to, że kuratorem wystawy jest Małgorzata Kitowska-Łysiak, szefowa Katedry Historii Sztuki Współczesnej KUL. Owszem, znałem Panią Profesor z różnego rodzaju pozauczelnianej aktywności, w tym z niezapomnianianego, kreowanego wraz z prof. Władysławem Panasem lubelskiego festiwalu Schulza z okazji podwójnego jubileuszu autora Sklepów cynamonowych, ale – co w sobie samym wydawało się znaczące, a dla ekspozycji nobilitujące – w roli kuratora jej sobie nie przypominałem. Miałem rację. Zapytana, potwierdziła. To był Małgosi kuratorski debiut. Dla mnie ważny również z próżnego powodu: zostałem publicznie zobligowany, że nie mogę o Zbieżance Kingi N. nie napisać. Czynię to z niekłamaną przyjemnością.

Przyznam się, że nie za bardzo interesują mnie ewidentnie dostrzegalne w rysunkach, rzeźbach i w najbardziej wyrafinowanej formie przekazu, malarstwie, proste nawiązania do dzieciństwa artystki. Podobnie rzecz się ma z problematyką procesów pamięci i utrwalania przeszłości, chociaż… Chociaż cały sztafaż, można rzec entourage, już tak! Zachęca bowiem, szczególnie osobę wychowaną wśród podobnych przedmiotów, w estetyce „naszej małej stabilizacji”, późnego Gomułki czy wczesnego Gierka, do zaglądania do tych peerelowskich wnętrz (nawet, a może szczególnie dlatego, że te sprzęty „deklasują” spokojną szlachetność perspektyw i drobiazgów architektonicznych dużo starszego domu). Te mebla, te narzuty, lampki czy naczynia są bardzo z mego dzieciństwa i młodości. Ba! W mojej kuchni i dziś króluje fajansowa (mówiło się: farfurowa) cukiernica z kobaltowymi malunkami, zupełnie taka sama jak w obrazie Cukier, a domowa łyżeczka ma penetrująca zasoby krystalicznych słodkości niewiele odbiega od tej, która – leżąc w alienacji obok naczynia – utrzymuje garstkę „białej śmierci”, a już zupełnie przypomina tę z domu mych rodziców.

„Aura rzeczywistości sprzed lat”? Owszem, także. Ale może to właśnie ta praca jest najlepszym przyczynkiem do sformułowania tego, co mnie najbardziej interesuje, pociąga i poraża w twórczości Kingi Nowak. Obok otwartej cukiernicy i niedopełnionej (już to ma wymiar symbolu) łyżeczki widzimy fiolkę najwyraźniej insuliny i stareńki, tamtenczasowy dozownik (iniektor, zwany w dzisiejsze formie autopenem?) tego panaceum diabetyków. Cóż to za dławiące gardło zobrazowanie samotności! Sugestywne do bólu, a przy tym subtelnie dyskretne nieobecnością osoby zmuszonej chorobą do sięgania po te „drobiazgi”. Gdzie się nie obejrzeć na kameralnej wszak wystawie w Zachęcie, znajdziemy dopełnienia i kontynuacje tego, co w przekazie tej sztuki jest najważniejsze: komunikatu o duszy zbolałej, zdruzgotanej i krwawiącej, w retrospektywnym przekazie Kingi N. napiętnowanej jakąś bolesną tajemnicą. Wciąż będzie podobnie, czy wzrok padnie na dużoformatową Zapaść posiłkującą się naiwną poetyką, z omdlałą młodą kobietą i niosącą jej szklankę wody staruszką czy czy na maleńki Klucz, na którym – coż za genialny zabieg! – próżno szukać w wybujałej trawie tytułowego bohatera, bo go ktoś swą niefrasobliwością skazał na los eremity pośród gęstwin zieleni… Będzie identycznie czy spojrzymy na Toaletę z tryptykowym lustrem, które nie ma już czyjej urody odzwierciedlać i zadowolić musi się odbiciem boku szafy, partnerki w odwiecznym milczeniu oraz kawałka nazbyt jasnej dla niego story, czy też na Stoję, stoję, stoję, stoję – tragiczny krzyk osamotnienia kobiety, która już bez zbytniej nadziei na odmianę losu, dyskretnie zerka z okna balkonu na oddaloną postać u drzwi, bo ta mogła jedynie pomylić adresy… Tak samo zareagujemy zerkając na Telefon z dziewczyną przy czerwonym aparacie z lat 70. tamtego wieku, który milczy jak zaklęty, a jak dzwoni, to w tym domu go nie słychać, lub też na Lufcik, zda się optymistyczny świetlistością przyrody za oknem, wszelako ta symbolizuje to samo, co zawierali w „okiennych” obrazach klasycy już dziś historii sztuki…

Okazuje się – dla mnie naocznie, inni nie muszą się zgadzać – jak ważne są tu kody malarskie (trochę pomijam przekazy zawarte w rysunkach i rzeźbach, ale i one mają znaczenie w zrozumieniu tropów artystki). Jak ważne pozostają asocjacje, nawiązania do mistrzów. Mówi się, że Kindze Nowak najbliżej do Balthusa. Te nawiązania są bardzo oczywiste, ale chyba jednak głównie formalne. Inne pozwalają jej pokazać egzystencjalny ból – jak bardzo samotne są osoby a nawet przedmioty (że dodam Drzwi z amfiladą pomieszczeń i ich perspektywą). Przecież to braterstwo z Edwarem Hopperem, z zagubieniem jago bohaterów i z paraliżującym smutkiem ich samotności! Ta sama lakoniczność i sugestywność, sprawiające, ze ludzie i rzeczy zdają się istnieć poza realnym czasem i przestrzenią, co nadaje obrazom niemal metafizyczny charakter. Tak jest w Telefonie (zawsze w Madrycie pielgrzymuję do do Hopperowego Hotel Room z 1931 r. w Museo Thyssen-Bornemisza) Tak w Stoję, stoję, stoję, stoję. I jeszcze w kilku pracach. A Lufcik? Jeśli ktoś chciałby się obruszyć (Bóg wie, czemu) na treściowe odwołanie do ”bardzo normalnego” Salvadora Dali w Posatci w oknie, to może go przekona asocjacja z tym, do którego wielki surrealista nawiązywał (nie do wiary, nieprawdaż?) do romantyka Caspara Friedricha i jego namalowanej trochę ponad wiek wcześniej (odpowiednio 1931 i 1822) Kobiety w oknie? Ponikąd słusznie, bo ta, także korzysta z rodzaju lufcika. Dociera nim powietrze, powiew innej rzeczywistości, ale piękny, słoneczny świat zewnętrzny pozostaje niedostępny. Staje się czymś innym – obiektem marzeń i niespełnienia. Pogodnej wprawdzie, ale jednak traumy.

Spóźniony, nie byłem na otwarciu tej jakze ważnej ekspozycji przy Rybnej 4. Może w wernisażowych przemowach powiedziano coś na ten temat, ale ja wciąż nie znam etymologii wyrazu Zbieżenka (pisany jest zawsze wielką literą, bo to tytuł serii). Trudno ją gdziekolwiek znaleźć. Tylko raz, w doskonałym tekście do katalogu wystawy W cieniu, Kitowska-Łysiak napomyka, że to konkretna, bliska artystce osoba. Gdyby jednak zacząć kombinować, co to znaczy, człek zacząłby się zastanowiać, że może chodzi tu o jakąś zbieżność (tylko z czym? – skojarzenie, że z Friedrichem, Dalim, Hopperem, Balthusem byłoby już szarżą i nadużyciem). Może chodzi zatem, że to osoba, która zbiegła? Od świata, od ludzi, od rzeczywistości. Jeśli nawet tak, to znalazła swe miejsce. Zamieszkuje w interiorze Agaty Nowak. A my możemy jedynie być wdzięczni, że Artystka pozwala nam do niego niekiedy wkraczać.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: