Intermedium: Rozdarcie

Nastąpi tu zapowiadane wypreparowanie z Aktu I Konfrontacji Teatralnych nr 17 rozdzierającego estetyczne trzewia wydarzenia. Pozwalam sobie sądzić, że Aporia’43 / Dekalog: lokalna wojna światowa naszej Sceny Prapremier InVitro i Teatru Arabesky z Charkowa, tak powinna być potraktowana. Nie ze względu na wagę artystycznej współpracy działających ponoć w dobrych intencjach zespołów z Polski i Ukrainy, zmierzających się z najtrudniejszym z możliwych tematów naszych narodowych zaszłości, w tym przypadku jego najboleśniejszym wyimkiem – konfliktami na Wołyniu w latach 1943-47. Wręcz przeciwnie. Chodzi o to, że w festiwalowym gąszczu nie powinna przepaść kolejna – i to jak znacząca! – premiera teatru prowadzonego przez Łukasza Witt-Michałowskiego. Twórczy produkt stanowiący wyraz powagi (i ważności tej sceny!), który chyba mało kto ośmieli się potraktować tak łącznie, dialogowo z jego ukraińską częścią, jak zakładał projekt przedsięwzięcia.

Takie przyjęcie tego „wkładu” sąsiadów w spektakl, musi się jawić niemożliwe nawet dla miłośników Melpomeny, którzy w jej adoracji składają muzie pierwsze ukłony. Trudno! Trzeba mu – nie bez zakłopotania – poświęcić kilka słów. Wielu z doświadczonych odbiorców, na taki gniot, taki teatralny dziwoląg, jaki proponują charkowskie Arabesky w reżyserii Svitlany Oleshko reaguje wyłącznie alergicznie i buntowniczo (dawno tak nie złorzeczyłem, jak po wyjściu na przerwę z Dekalogu: lokalnej wojny światowej). Oparła ona swą artystyczną wypowiedź na Dekalogu nacjonalisty ukraińskiego 25-letniego studenta filozofii, którego uczyły się na pamięć tysiące młodych Ukraińców i działały podług jego litery. Pięknie! Wzruszająco! Tylko, dlaczego pod batutą ukraińskiej realizatorki zginął teatr, a pozostała wyłącznie publicystyka o uciążliwym zadęciu propagandowym? Te jakieś przepadłe w przeszłości koszmary sceniczne, mdle umajone sielskimi filmowymi obrazkami z zielonych borów Ukrainy? Piszący te słowa miał w ramach percepcji dojmujące uczucie ataku ruchów antyrobaczkowych. Ratowało go współodczuwanie – współczucie wobec aktorów. Obsady złożonej z polskich i ukraińskich artystów, nota bene – uroki projektu! – tych samych w obu częściach, którzy w milczeniu, pod słowa głoszone z off-u, popadali w pląsawicę, przez Oleshko zapewne uznaną za piękny wykwit upadającej na Zachodzie sztuki pantomimy. Tu dodatkowo – w kontrze do jej ludycznej bazy – martyrologicznej.

Szyderstwo nie jest dobrym preludium do poważnych wypowiedzi. Więc zaznaczmy: teraz nastąpi przestrojenie. Niechaj chociaż trochę zbliżą się poniższe słowa do tonu wykonanej przez Witt-Michałowskiego roboty. Dzieła, któremu poświęcił ogromne fragmenty z dwóch bodaj ostatnich lat życiorysu. A tak naprawdę – akurat wiem – próby rozliczenia się z rodzinną przeszłością. Pokornej. Obwarowanej kneblami zaszłości i pokrętności losów. Świadomej walki ze strachem oraz przeistoczonymi przez dziesiątki lat w nawyk niedomówieniami ofiar i z zajadłym milczeniem agresorów – oprawców. Z niemożnością rozgraniczenia win stron tragedii. Z historycznymi przekłamaniami. Z bólem noszonym przez kolejne, wysiedlone na siłę, nieobecne tam od blisko siedmiu dekad pokolenia polskiej familii kresowej. Ze świadomością niemożliwości zasklepienia starych ran i podejmowanych prób przełamania ludzkich lodów. Prób dialogu, który – przynajmniej teoretycznie – nie powinien już w nowych, dzisiejszych czasach dobrosąsiedztwa dwóch narodów wpadać w stan dojmującej niemoty i hibernacji na lat Bóg wie jeszcze ile.

Dialog… Porozumienie… Próby… Już pierwsza scena Aporii’43 w reż. Michałowskiego, w której aktorzy (z polskiej strony m.in. znana już nam Alina Czyżewska i podpora InVitro Dariusz Jeż, oboje występujący na Konfrontacjach jeszcze w dwóch innych – różnych! – spektaklach) zaczynają wreszcie grać, jest wyrazem nadziei na taki dialog. Oglądamy radosne przekrzykiwanie się przedstawicieli obu nacji, odkrywających u sąsiadów nieznane u siebie ciekawostki, ot np., przygotowywane przez Ukraińców pomidory małosolne. To odmiana patentu Hitchcocka, rodzaj scenicznego suspensu. Strzelba zawieszona na ścianie w akcie I, pojawia się, by wystrzelić w ostatnim. Ale – jak się możemy niestety domyślać znając tematykę – w sposób wcale nie teatralny, bo bardzo bolesny.

Tak, to już także wejście w dokument. I to potraktowny przez Michałowskiego-reżysera w sposób szczególny wobec roboty dokonanej przez dwa lata przez Michałowskiego-faktografa, zbieracza licznych traumatycznych wspomnień świadków i ofiar tamtych wołyńskich wydarzeń. Reżyser nie popełnił grzechu wszystkoizmu i rozgadania, próby miksowania faktów usłyszanych z licznych ust. Aporia, co zaskakujące, w części poświęconej naszym krzywdom oparta jest w zasadzie, a przynajmniej w dominujący sposób, na jednej opowieści kobiety, która 65 lat wcześniej przeżyła jako dziecko, „mały Laszok”, napad banderowców na polską wieś. Jednak w tych koszmarach, o których starsza pani mówi, że „to nie żaden film, ja to widziałam” już jest zawarte WSZYSTKO, znacznie więcej niż mogą zmieścić jeszcze niepowstałe encyklopedie o prawdzie Wołynia 43-47. Włącznie z jakże przerażającą oceną własnego ojca, który sam, nie bacząc na swe ginące dzieci, ukrył przed najeźdźcami: „Szkoda, że tatuś się nie powiesił, takie miał wyrzuty sumienia”! Ktoś wyliczy, że zamordowane zostało 27 rodzin razem z dziećmi. I szybko doda dla porównania, że gdy UPA napadła na wioskowy posterunek, to zastrzeliła Kozaka i trzech Niemców. W usta polskiego aktora (Jeż) włożona zostaje wówczas gdzieś wyszukana ostra kwestia: „Tacy bohaterowie od mordowania dzieci, to Ukraińska Psychopatyczna Armia!”.

Jednak Michałowski odchodzi od jednostronności Dekalogu Oleshko. Mówi o polskich nieprawościach dokonywanych przez żołnierzy naszej AK. Przywołuje postać Tadeusza Hołówko (proszę wybaczyć, nie wiem czy tak się pisze jego nazwisko), który bronił UPA przed naszymi, a więc i jego rodakami, aż usłyszał od nich: „Hołówko, Hołówko, zagramy twoją główką”, zdobną, jeśli mnie pamięć nie myli, w Orła Białego. Racje obu stron konfliktu położone na szale historii nie mają w tym przedstawieniu tendencji do nieznośnego przechylania się w jedną stronę. I chwała mu za to, że Łukasz Witt-Michałowsk w swej dwuletniej pracy nad spektaklem posiadł mądrość, iż życiowe koleje przynoszą i takie jedyne do zaakceptowania rozstrzygnięcia. Lub, że przy swym dziele umocnił się w takim, tkwiącym gdzieś w głębi duszy przekonaniu, co nie oznacza, że ta przestała być skrytką bólu, tego pokoleniowego spadku po dramacie rodziny, który nakłonił reżysera do tej realizacji.

Twórca InVitro przypomina też nam, że ma znakomite wyczucie kierowania aktorami w wieloobsadowych sekwencjach dramatycznych. Tak prowadzi scenę z udziałem polskiej antropolog (rzeczywista w filmie), która przy ekshumacji zwłok ofiar ma ustalić ich liczbę, a spotyka się z bezdusznymi aparatczykami o doświadczeniu służb bezpieczeństwa, pouczających uparcie, że najlepsza metodą jest liczenie kości udowych. Lubelski reżyser potrafi również, korzystając z ascetycznej scenografii Marka Brauna, opartej głównie na tyleż nośnych, co najprostszych rekwizytach w postaci narzędzi agresji – postawionych na sztorc kos, wideł i innego, przysposobionego do zabijania sprzętu gospodarczego – tworzyć pozostające w pamięci obrazy teatralne. Mają one wielką moc przekazu, sugestywność wizji malarskich mistrzów, do których zresztą – dzięki obu twórcom – się odwołują.

Przekonamy się o tym, gdy dochodzi do pierwszej z dwóch znaczących najwięcej dla całości odbioru scen końcowych. To sekwencja z dojmującą kreacją Pani (nie potrafię inaczej pisać o tej damie scen polskich) Danuty Nagórnej, znanej już nam z roli w firmowanym też przez Łukasza spektaklu Sceny InVitro Pool (no water). Jest ona alter ego, lub, jeśli ktoś woli, scenicznym przedłużeniem postaci owej kobiety, zapewne równolatki aktorki, której wspomnienie znamy od początku z fundamentalnego dla przedstawienia-dokumentu, powracającego (jeśli tylko wyobraźni nam stanie) rondem zapisu filmowego. Tej „Laszki”, która jako dziecko cudem pozostała żywa. W uszach dźwięczą słowa z hekatomby: „Nachodzi cię nie strach, ale taka jakaś nieobecność”. Posiadająca swe lata artystka, przełamując fizyczną niemoc, krąży po lesie złowieszczych rekwizytów – narzędzi zbrodni i rozwiesza na nich wstążki (jedna chyba znalazła się w warkoczu tej ongiś dziewczynki), pełniących tę samą symboliczną funkcję jak zaduszkowe znicze. A potem je zdejmuje, zrzuca do polsko-ukraińskiego hadesu, jedną przewiązując oczy, żeby wydusić z siebie równie symboliczną kwestię, że świadkowie tamtej traumy, jak ryby, także nie maja głosu. Wciskająca odbiorcę w krzesło scena o sile zadziwiającego katharsis!

Druga z tych scen, ta dokładnie finalna, również oparta jest na zasadzie muzycznego ronda, o tyle ironicznego, że powraca ów radosny, pełny nadziei na zbliżenie sąsiadów, rozszczebiotany chór z introdukcji. Tyle, że niemy, wykonujący jedynie pełną ekspresji milczącą (taka jej rola i niech się Switlana Oleshko uczy, że to jest scenicznie uprawnione) pantomimę. Jeśli piszący te słowa stwierdzi: No comment, to w nadziei, że każdy z odbiorców sam sobie w tym miejscu komentarz doda.

Ale przywołanie kilka wersów wyżej nazwiska kreatorki ukraińskiej części przedstawienia nie zostanie go pozbawione. Mój Boże, bądź chociaż tu sprawiedliwy! Niezwykłej Aporii’43 nie ma prawa, nawet ze względu na poprawność polityczną i literę międzynarodowej umowy, kiepścić i destruować poprzedzanie jej teatralnym kiczem pt. Dekalog: lokalna wojna światowa!!! Dzieło spod ręki Łukasza Witt-Michałowskiego nie może przynosić en bloc z wsadem charkowskim uczucia paraliżującego rozdarcia. Powinnno, wręcz musi funkcjonować własnym odrębnym życiem i wtedy dopiero zwróci uwagę krytyki i zainteresuje, – co ważniejsze! – zniechęcone złą famą transgranicznej współpracy (by nie rzec, że przymusowej kolaboracji) szersze grono publiczności.

Tego mu najszczerzej życzę!

Kategorie: /

Tagi: / / / /

Rok: