Interruptus: Film o R.
Przepraszam za ten przerywnik w rozliczaniu się z Konfrontacjami Teatralnymi.
Muszę!
Wczoraj w Centrum Kongresowym UP zaprezentowano premierowo film dokumentalny Grażyny Stankiewicz pt. La la la la – rzecz o Marcinie Różyckim. Miałem wątpliwą przyjemność uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. To znaczy, objawić w dokumencie swą gębę oraz dwie kilkunastosekundowe tą paszczą wypowiedzi.
Smuta! Jestem zbulwersowany ekranowym efektem potraktowania mej osoby o wszelkich – niestety! – cechach manipulacji.
Nie będę próbował udowadniać, że jako członek FIPRESCI (info w biogramie obok), ongiś dziennikarski juror Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Krakowie, nie wiem, jakie pułapki i niedogodności kryje ta forma twórczej ekspresji. Wiem zatem również z doświadczenia, ze znajomości przepisów chroniących wizerunek osoby występującej przed kamerą (nawet sprowadzonej do postaci zdjęć – spytajcie fotoreporterów prasowych, jaki to problem), że pewne twórcze działania są niedopuszczalne. Poza prawem. A przede wszystkim, poza granicami elegancji wobec człowieka zaproszonego do współpracy, do współtworzenia portretu mego przyjaciela – to nie takie ważne, bo nie o to chodzi – przez lat gdzieś mniej więcej15. Ile z tej cezury czasowej poświęciła Pani życia temu artyście? Ile Pani wie o mnie, autorze stosu recenzji z koncertów Różyca? O delikwencie, który spędził z Nim na rozmowach i kłótniach dziesiątki minut? O niepoprawnym naprawiaczu dusz, który próbował ratować Jego związki z partnerkami, które – nim mu przypomniano o istnieniu miłości największej – miały prawo o prawdziwe partnerstwo się upomnieć? Wreszcie, o skromnym autorze dwóch textów, zwanych posłowiami Jego tomików poetyckich?
Pani Grażyno! To ja Pani współczuję, że z moich wielominutowych refleksji i wspomnień o Marcinie, wypreparowała Pani filmowo fragment brzmiący zgoła plotkarsko, o kobietach jego życia. I że ambitna kamera Pani operatora skupiała się – jak w inspirującym zapewne go obrazie Jima Jarmuscha Kawa i papierosy – na kurzonych przeze mnie cygaretach. Kameraman uparł się tak czynić nawet w kolejnych kadrach, na schodach Zaułka Hartwigów, na końcu sekwencji naszego z Marcinem spaceru przez Rybną, która mogła być w tym filmie – tak myślałem podczas realizacji i miałem tego czystą wizję – ilustracją PRZYJAŹNI PRAWDZIWEJ, takiej, która w sposób rzadki – pod skrzydłami aniołów – dotknęła artystę i krytyka.
Ja to wiem. Mam tego popremierowe potwierdzenie od Wioli Różyckiej, tej największej Miłości Marcina, do której docierał na nowo pijackimi zakosami, erotycznymi przygodami, nonkonformistycznymi ekscesami – dziś wdowy. Pani Grażyno, skrzywdziła mnie Pani. Pytań tu rodzi się wiele. O granice twórczej przyzwoitości. Samozadowolenia… Satysfakcji… Poczucia sukcesu…
Dla mnie podstawowe pozostają dwa. Ile jeszcze osób – a już wiem o licznym zastępie – wmanewrowanych w Pani przedsięwcie pt. La la la la – rzecz o Marcinie Różyckim, ma takie poczucie klęski jak ja. Oraz du-u-u-użo ważniejsze. Jak to odbiera Bohater Przedsięwzięcia, spoglądający dziś najspokojniej na nasze żałosne kuksania z chmurki jesiennego nieba?
Zejdź Marcinku stamtąd. Wypijmy znów coś razem!
Kategorie: Moliqultura Osobista / Recenzje
Rok: 2012