Naszych bebechów wiwisekcja nieziemska

Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, realizacja sztuki Pawła Demirskiego Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł. Czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały zużyte, którą zaprezentowano premierowo tydzień temu, przywraca wiarę w lubelski Teatr im. J. Osterwy. W pewnym wieku – a nad liczbą lat to wyznającego, proszę łaskawie spuścić kurtynę milczenia – trudno przyzwyczaić się do gwałtownych przemian zachodzących w podstawowej placówce repertuarowej miasta za nowej dyrekcji. Do zaskakujących, nie zawsze satysfakcjonujących propozycji repertuarowych. Ataku na percepcję odbiorcy młodych dramaturgów i reżyserów oraz nieznanych twarzy w zespole aktorskim…

I co nagle nastąpiło? Wszystko to poszło w kąt! Człowiek, po doprawdy długim czasie, kompletnie bez szemrania uwierzył w zachętę padającą z klatki (dosłownie) sceny. Że w celu obejrzenia dobrego teatru, nie musimy z Lublina jeździć do Warszawy, która jest, – że zacytują – „brzydka jak wieś w zachodniopomorskim, tylko większa”. Chwilowa, miejmy nadzieję, przewaga stolicy polega na tym, że ową „bulwarówkę polityczną” można było w cieniu Pałacu Kultury i Nauki obejrzeć już trzy lata temu. Wszelako jej premiera, z tego, co wiem, wcześniejsza od gościnnej wizyty spektaklu w Wa-wie o kolejne lata trzy (2007), miała miejsce w przestrzeniach Teatru Dramatycznego im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu. To by się zgadzało. Takie miasto społeczną bazą bardziej jest bliskie (nie tylko z racji korzystania z linii trolejbusów, nie wiem czy wciąż aktualnego) Lublinowi, niż główna metropolia kraju Polaków. To w zakamarkach mentalnych takich miejsc budzą się demony, w tym antyartystyczne. Przecież to rajcowie wałbrzyscy wyeksmitowali ze swych okolic neTTheatre Pawła Passiniego, którego scena znalazła przytulisko w lubelskim Centrum Kultury. Nasza duma? Już niebawem – obym się mylił! – tutejsi radni mogą namaścić swą nietolerancją i kulturalną impotencją niepospolite nawet w skali europejskiej zjawisko, jakie stanowi ten teatr. Podobnie może być ze spektaklem Osterwy, w momencie, gdy – bowiem osobiście najwyraźniej tam nie zaglądają – dotrą do nich wieści z historycznego gmachu przy Narutowicza o zaprzeczającym ich artystycznym imaginacjom sukcesie sztuki, która przyjmowana jest jako zniewalająca zmysły i bulwersująca umysł, ale jednak SZTUKA.

Jej materia, dramaturgia, o czym w Ratuszu zapewne mało kto dziś wie, wcale nie jest taka świeżutka. To siostrzyca niemieckiego teatru politycznego końca XX stulecia i produkcji angielskich „nowych brutalistów” spod znaku Marka Ravenhilla, którego np. Shopping and Fucking z lat 90., oglądaliśmy już z dekadę temu bezproblemowo (inni zasiadali naówczas radni przy pl. Łokietka) na Konfrontacjach Teatralnych, czy tragicznej Sarah Kane. Jeden z krytyków znad Tamizy nazwał tę sceniczną kategorię „in-yer-face theatre” – teatr dosadny, ostry, bezpretensjonalny.

Z tym, że nasz rodzimy autor (spójrzcie powyżej: Demirski) nie byłby rasowym polskim twórcą, gdyby – przy owocnym udziale wnoszącego w spektakl całe pokłady inwencji reżysera i autora scenografii Remigiusza Brzyka – nie odleciał ponad towarzyszące na Zachodzie takiemu teatrowi zagony przymiotników typu: „bezczelny, bulwersujący, szokujący, szyderczy”. Jeśli w Był sobie Polak… śmieszność (Generał, do bólu konsekwentnego w swej karykaturalnej maskowatości Krzysztofa Olchawy: „Wielkim, wielkim osiągnięciem PRL-u było ujęcie wampirów śląskich”), miesza się z okrucieństwem (chwytający za gardło baśniowy zaśpiew Staruszki Halszki Lehman: „Za siedmioma lasami, za siedmioma górami, zabrano mi macicę”) lub dictum osiągającej najbardziej trupi wygląd, interpretowanej przez Martę Srokę Wandy „która chciała Niemca”, że na urodziny pragnęłaby umrzeć!… Jeśli patosowi (fakt, że pogruchotanemu: „Nie czas robić teatr, kiedy ludzie płoną”), towarzyszy gorzki żart (odpowiedź fajerwerkowo przebojowej Gwiazdki Marty Ledwoń, na pytanie, ile dała za fajny ciuch: „Dwa razy”)… Jeśli kolokwializmy do obrzydzenia potocznego, kibolskiego języka Dresiarza, sugestywnie durnego, jak perspektywa spotkania z takim typem w ciemnym zaułku, Wojciecha Rusina, obok poezji, nawet literacko abstrakcyjnej („We Frankfurcie nad Niemnem”) czy odrobinę wątłej natury (hymn kibiców Liverpoolu „Nigdy nie będziesz szedł sam”)… Jeśli wszystko się to złoży, okaże się, że tan żywioł dramaturgiczny znad Wisły, Buga, Odry i Warty a nawet Bystrzycy i Wieprza ma inną barwę. Że wyrasta ponad fundowane nam z zachodu Europy – zaznaczone, na ile to tu możliwe dyskretnie, w rolach Turysty Przemysława Gąsiorowskiego i Biskupa Pawła Kosa – krzywe lustra karykatury i ironii. Uwzniośla je – ukłon przed autorem i przed reżyserem! – użycie najszlachetniejszej formy tej ostatniej: autoironii. Tej sublimacji intelektualnego dowcipu, w którym mistrzostwo największe osiągnęli ci, którzy w dziejach narodów zostali najbardziej poranieni – Żydzi. Ci, których wykwintnie srebrna taca w jakiś szczególnie symboliczny sposób pozostaje w spektaklu obecna.

Z tych zaszczytnych zasobów pochodzą przełamania konwencji o urodzie mistrzowskiego salto mortale. Współczesne interludia w jakiś nieprawdopodobnie sprawny i pociągający sposób zatopione w tę analizę, wiwisekcję (skoro przy umarlakach termin ten może wydać się nadużyciem, mówmy, że jest nieziemska) polskich bebechów – mitów, stereotypów, zaszłości, kompleksów i lęków. W wypełnioną i okrutnymi i pokracznymi losami ósemki zombie sztukę, wpuszczone zostaje powietrze czystej burleski. Wprowadza ono odbiorcę w niekłamany zachwyt. Podobnie jak najznamienitsza w spektaklu kreacja Daniela Dobosza w roli pozostawionego przez emigrujących „za chlebem” rodziców na pastwę losu Chłopca (jak on potrafi wygrać każdym gestem, jakimś nerwowym zatapianiem rąk w rajtuzy swoje totalne zagubienie, bezsilność i prostą myśl, że jak będzie go stać na kupienie każdej ilości nutelli, poczuje się dorosły!). I jak ponury adres rzucony do polskiej inteligencjii przez Gwiazdkę: „Zawsze dbałam, żeby przelatywał mnie człowiek o szerokich horyzontach myślowych”. I jak te, dopieszczające scenograficzną wizję reżysera (składającą się z trzymającej w ryzach do finału bohaterów klatki na proscenium, skonstruowanej z siatek i sprężyn wojskowych czy internatowych łóżek oraz „oszczędnościowej”, otoczonej niczym ruiny taśmami prawdziwej scenicznej przestrzeni), odlotowe kostiumy i horrorowe charakteryzacje Igi SłupskiejSzymona Szewczyka.

Ewentualnych adwersarzy, niezadowolonych z taj analizy i wydanej o realizacji w Osterwie opinii ostrzegam! W obronie swych racji będę się zachowywał jak bohaterka kwieciście obecnego w spektaklu dowcipu: „- Czym się odróżnia polska matka od rottweilera? – Rottweiler czasem odpuszcza”.

PS. Autorzy lekcję PiaRu odrobili na 5+. Widoczne na słupie reklamowym przed teatrem i dodawane do programu OSTRZEŻENIE zawiera dekalog (dokładnie jest ich osiem, z preambułą i z końcowym zaproszeniem) w zasadzie zachęt, w rodzaju (to akurat najbardziej zarozumiała): „Jeśli ktoś oczekuje pustej rozrywki – zawiedzie się”.

 

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: