Kolędowe falowanie

Muzyczne klany Posieszalskich Steczkowskich dotarły ze swym kolędowaniem i do Lublina i w piątek 7 stycznia wystąpiły w Archikatedrze Lubelskiej, gdzie zgromadziły się takie tłumy słuchaczy, jakby te święte miejsce miało przeżyć jeszcze jeden cud. Publiczność zawierzyła w mit poprzedzający przybycie nad Bystrzycę dwóch muzykujących rodzin, które przez pięć lat od zrodzenia się pomysłu współnego kolędowania nawiedziły już bardzo dużo polskich świątyń a i w telewizji je zdążyły zaprezentować kilkakrotnie.

Niestety, w marketingowe zdolności familii i siłę reklamy nie uwierzyli organizatorzy i pod wrotami naszego najważniejszego kościoła doszło do scen, ktore takiemu miejscu zupełnie nie przystoją i które można nazwać tylko dantejskimi. Naporowi tłumu towarzyszyły połajanki bramkarzy, ktorzy pozwalali sobie nawet na komentarze, że koncert to będzie piękny, ale organizacja jest kiepska, tak jakby sami nie stanowili elementu tej zgrzytającej organizacyjnej machiny. Po sforsowaniu wierzei świątyni spocony, wymaglowany widz mógł stwierdzić, że w nawie głównej już nie znajdzie miejsca nawet na włożenie szpilki a w nawach bocznych i prowadzących do nich niszach nie dosyć, że nic nie zobaczy to i usłyszy śpiew i muzykę zdeformowane przez pogłosy, bo nie od dziś wiadomo, że nasza katedra to nie jest miejsce akustycznie wymarzone przez artystów i odbiorców.

Ci ostatni, nie licząc mocnych przeżyć przy wejściu, nie doczekali po rozpoczęciu koncertu realizacji hitchcockowskiej zasady, że na początku uderza grom a później napięcie rośnie. Inauguracyjne Wśród nocnej ciszy zostało zaśpiewane na ściśniętych gardłach przez siły męskie czyli najstarszych przedstawicieli rodu Pospieszalskich a piękniejsza część wykonawców czyli panie i panny Steczkowskie ograniczyły się do gry na instrumentach smyczkowych i delikatnego chórku. Problem w tym, że panom Pospieszalskim Bozia dała liczne talenty muzyczne oprócz głosów. Ich wykonanie kolejnych kolęd wypadało bladziutko, matowo i dopiero saksofon Mateusza czy gitara Jana przydawały całości nowatorskiego wdzięku.

Elemanty nowatorskiego podejścia do materii kolędowej były powodem kolejnego zadziwienia widowni. Czuło się, że publiczność wolałaby, szczególnie w tym miejscu, wykonania kanoniczne, bardziej zgodne z tradycją. Gdy wkraczały instrumenty perkusyjne, przeszkadzajki i rozbudowane solówki saksofonu czy riffy gitary, odbiorcy miast w stan entuzjazmu wpadali w posępną zadumę i po dusznej archikatedrze wiało niespodziewanym mrozem. Nawet wystep młodszej, dziecięcej części rodziny Pospieszalskich (Mizerna cicha) nie podniósł temperatury odbioru, bo skrecze na starej płycie (specialte didżejów) to nie jest to za czym się tęskni w kolędach. Osobiście, gdybym koncertu familii P i S wysłuchał w jakiejś przyzwoitej sali koncertowej (której w Lublinie nie ma) a nawet w filharmonii, piałbym niekiedy z zachwytu nad inewncją aranżerską muzyków i nieortodoksyjnym traktowaniem tradycyjnego tematu, ale w świątyni czułem pewne zakłopotanie pod tytułem: czy to przystoi? I nie chodzi o to, że taki jestem święty i niereformowalny – u nas nie ma tradycji gospels i spiritualas i ta nad nami ciąży jakkolwiek by się perzed tym nie bronić.

Na szczęście koncert można nazwać kolędowym falowaniem, bo zabrzmiały i inne, bliższe konwencji wykonania. W tym zasługa szczególna bardziej żeńskiej familii Steczkowskich (w niej, w pokoleni stanowiącym o trzonie wykonawców jest sześć córek i trzech synów, u Pospieszalskich dokładnie na odwrót). Przepięknej urody było chóralne wykonanie kolędy Gdy śliczna panna pod batutą Agaty Steczkowskiej, gdy jedynie dyskretnie towarzyszył im sopranowy saksofon Mateusza i organu Jana. Podobnie było z dwoma kolędami na trzy głosy (z Justyną na czele) śpiewane a capella. Czystość dźwieków, kapitalny wielogłos z burdonowym altem, to jest to, czego chciałoby się słuchać bez końca.

Podobną, tyle, że przaśną (w najlepszym słowa znaczeniu) urodą odznaczały się kolędy w wykonaniu gościa koncertu, Kapeli Sobka Bułecki a jedną z naszych najpiekniejszych polskich kolęd Oj, maluśki, maluśki jako rękawicka, oprócz Mai Waliniak śpiewajacej ją ongiś z Kaniorowcami, tak cudownie potrafią zaśpiewać ten utór tylko górale. A na dodatku te prymowanie skrzypek! A na dodatek ten niepowtarzalny, wrodzony mieszkańcom gór falset! Cudo! Były jeszcze typowe chwyty pod publiczkę, gdy najmłodsza wykonawczyni koncertu zaśpiewała jako aniołek Kaczkę pstrą a cały zestaw dzieciarni (w sumie śpiewało sześcioro dzieci z kolejnego pokolenia rodów) wykonał Lulajże Jezuniu z takim naturalnym fałszem, że dysonansowo utrzymane solówki instrumentów wydawały się jego przedłużeniem i swego rodzaju wytłumaczeniem.

I to wszystko. Trudno mówić o rewelacji. Wciąż możnana natomiast podziwiać marketingowe zdolności połączonych sił rodzinnych i umiejętność sprzedania się w najlepszych miejscach przeznaczonych na kolędowanie. Gdyby taką siłę posiadała nasza Lubelska Federacja Bardów i zaśpiewała swoje bardzo tradycyjnie, ale i nad wyraz ciekawie potraktowane kolędy w okolicznościach chociaż zblizonych do katedralnego koncertu Pospieszalskich i Steczkowskich, efekt, zapewniam z całym przekonaniem, byłby podobny a chyba i znacznie lepszy. Doceńmy niekiedy to, co sami posiadamy!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: