Komfort bezpieczeństwa

Byłoby wielką niesprawiedliwością ostrzeganie polskiego turysty przed niebezpieczeństwami czyhajacymi na niego w słonecznej, pełnej uśmiechów Hiszpanii. Z wyjątkiem ETA, baskijskiej organizacji wyzwoleńczej, która jednak, z tego, co wiem, nie organizuje zamachów bombowych w centrach turystycznych, nie zagraża tam nam w zasadzie nic.

Hiszpanie są wprawdzie narodem niebywale krzykliwym i potrafią dyskutować z ogromnym temperamentem, ale i z wielkiej chmury spada przysłowiowy mały deszcz. Tam gdzie wydaje się, że za chwile nastąpi wybuch i w ruch pójdą jeśli nie jakieś narzędzia, to przynajmniej pięści, wszystko przechodzi w śmiech i dobrą zabawę. Nigdy, ale to nigdy przez siedem lat jeżdżenia do tego kraju nie widziałem tam agresji, jakiejkolwiek bójki czy przepychanki. Tak samo serdecznie traktują mieszkańcy Półwyspu Iberyjskiego przybyszów z innych krajów i nic dziwnego, że odczuwamy tam prawdziwy komfort bezpieczeństwa. Niedogodnością może być jedynie fakt, że znajomość języków obcych, szczególnie na prowincji (na wybrzeżu śródziemnomorskim jest z tym lepiej) należy do rzadkości. Dobrze więc zaopatrzyć się w rozmówki i jakiś mały słowniczek, żeby nie mieć kłopotów, chociażby z zamówieniem czegoś w restauracji.

A przysięgam, że zamawiać jest co i zdecydowanie się na maresco, czyli owoce morza, różne gambas, cigalas (rodzaje krewetek), mejillones (małże), ostras (ostrygi), langostinos (przepyszne langustynki) czy pulpo (ośmiornica) lub sepia (mątwa), jak również na tortillę (chłopski omlet z ziemniakami) i na narodowe danie nr 1, paellę, należy do świętych obowiązków przybysza zza Pirenejów. Popić trzeba to koniecznie winem, przy czym każdy region ma swoje szczególnie cenione bodegas (piwnice) i jego mieszkańcy uważają, że pochodzące z nich wina przebijają wszystkie inne. W okolicach stołecznych pije się przewaźnie wina Rioja i Mancha, ale moi madryccy przyjaciele zawsze się cieszyli gdy przywiozłem im buteleczkę z północy, z Kastylii, osobliwie z doliny Ribera del Duerte. Specyfiką hiszpańską jest, że wszyscy, w tym chłopy, których by się o to nigdy nie podejrzewało, wcinają postres, czyli desery na ogół bardzo słodkie.

Jeśli można przestrzegać przed czymś polskiego wędrowca, to przed naszymi rodzimymi biurami obsługującymi jego iberyjski pobyt na Costa Brava czy Costa del Sol, od których Hiszpanie zaczęli się uczyć paskudnych obyczajów. Wyjeżdżając do nadmorskiego hotelu, trzeba już w kraju zadawać wiele pytań organizatorom naszego wypoczynku. Pytać się, czy będziemy mieli pokój z widokiem na morze czy na kuchenny komin na podwórku (Niemiec szybciej otrzyma ten pierwszy niż nasz rodak). Czy klimatyzacja obejmuje cały budynek, czy też wybrane apartamenty. Czy rezydent biura mieszka w danym hotelu, czy też będziemy biegać z kłopotami za nim po całym kurorcie. A już najważniejsze jest dowiedzenie się z góryo pory posiłków. Sam doświadczyłem w Cullerze koło Walencji (nazwę biura, ktore mnie w to wrobiło zmilczę) koszmaru jedzenia w przedziale: śniadanie przed 9 rano, obiadokolacja o 21.45. Już o godz.16 kiszki marsza grały i trzeba było sobie dokupywać dodatkowe posiłki, na ogół w tymże hotelu, bo upał zatrzymywał przed ruszeniem się gdziekolwiek indziej. Do tego, okazało się, że dla ośmiu, dziesięciu osób przy stoliku podawano jedną butelkę wina i nic w tej kwestii nie dało sie zrobić, bo pani rezydentka uciekała do swego hiszpańskiego kochanka w sąsiednim miasteczku i była stale nieobecna.

Kiedy jednak poradzimy sobie z tymi polskimi wpływami na hiszpański system turystyczny, doświadczymy wielu rozkoszy pobytu w kraju Picassa i Gaudiego, Cervantesa i Zorilli. Kartami kredytowymi można płacić wszędzie i wszędzie skorzystamy z bankomatów. Autostrady są płatne, ale luksusowo utrzymane (ciekawostka: kierowcy prowadzący w okularach muszą posiadać ich drugą parę w zapasie; nie wiem jak to jest w przypadku szkieł kontaktowych). Na corridę można się wybrać do końca lipca, bo później cała Hiszpania idzie na urlop i nawet w muzeum nikt ci nie powie, jak trafić do Guerniki (Centro Reina Sofia w Madrycie), bo dyżurują siły niefachowe. Polecam też prześmieszne, pachnące lawendą sklepy Todo Cien (wszystko za sto, chodzi oczywiście o pesety), gdzie można za grosze kupić suweniry dla rodziny. Sprzedaje się tam i droższe rzeczy (gustowny plecak do szkoły kupiłem dziecku jesienią za 1200 pts.), bo dziś i kawy (cafe solo, bez mleczka) za taką sumę nie kupi się prawie nigdzie, ale i tak w tych charakterystycznych rupeciarniach, prowadzonych przez pomoc społeczną jest śmiesznie tanio. No i nie dziwcie się kochani, że Hiszpanie w barach niemożebnie śmiecą rzucając odpadki, serwetki, niedopałki pod siebie. To taki obyczaj! Nikt tych zwałów nieczystości nie zamiata, bo stanowią dumę baru: skoro jest ich tyle, to znaczy, że lokal jest świetny, bo przyciaga liczną klientelę. No i nie rozprawiajcie o walorach piłkarzy Realu Madryt – powiedzmy – w Barcelonie. Macie z góry przechlapane!

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: /

Rok: