Koncert ( prawie ) najlepszy

Wychwalany był w tym miejscu nie tak dawno Stanisław Soyka, za swój koncert w Chatce Żaka. W czwartek zdarzył się tam recital jeszcze lepszy, jeśli można w ogóle tych artystów porównywać. Ale, chyba tak, bo chodzi o Renatę Przemyk, której piosenki przecież są zakorzenione w poezji, aczkolwiek nie tej miary, jak sonety Szekspira. Daj nam Boże, jednak, taką siłę twórczą i takie wyczucie tęsknot i fobii dzisiejszego odbiorcy, jakim dysponuje artystka – szansonistka.

„Śpiesz się raczej wolno, bo nie warto biec, wszystko jeszcze zdązysz mieć”- radzi dobrotliwie, choć z pasją. Kiedy indziej zwierza się i podpowiada: „Ja problemów nie mam, bo w modzie nie jest cierpienie, jedyne co polecam, to ponowne narodzenie”. Albo oświadczy ekshibicjonistycznie: „Sama sobie umiem zadać ból, bo warto, tortur nigdy dość”. I tak dalej w podobnym tonie, tyle, że jeśli ktoś nie wyczułby sarkazmu, skrywanego bólu, intencje podpowie muzyka. Będzie ona zgrzytliwa, jazgotliwa jak w taniej tancbudzie, odarta z romantyzmu i cukierkowatości. Będzie parodią płomiennych tang i słodkich fokstrotów, a niekiedy wedrze się do niej coś z podręcznego kanonu knajpianego klezmera, jakaś ludowa sielanka, jakiś spauperyzowany kankan, żeby podkreślić dysonans, zamierzone nieprzystosowanie nut do słów.

Renata Przemyk nabrała doświadczenia estradowego i wznosi się na wyżyny wykonawstwa. Porównanie jej obecnego recitalu do występu sprzed niemal roku (jubileusz Sceny Plastycznej KUL), każe chylić głowę przed poczynionym postępem. Operując nadal wspaniale głosem, z którym potrafi zrobić wszystko, rozwinęła niepomiernie interpretacje. Operowanie górnymi rejestrami, to nie popis możliwości operowych a przemyślany zabieg – głos spełnia te same funkcje co kontrapunktujące instrumenty, saksofon czy kontrabas ze smykiem. Kiedy trzeba operuje też jazzową frazą, upodobniając znowu wyrzucane ekspresyjnie słowa do brzmienia instrumentu („że będziesz drugi, wtedy, gdy pierwszym chcesz być”).

Artystka dokonuje cudów na scenie, co jest zapowiedzią (a są nią także nowe, kapitalne utwory, szczególnie te wykonywane z towarzyszeniem tylko jednego czy dwóch instrumentów), że wkrótce powróci na należne jej miejsce w areopagu gwiazd polskiej piosenki i nie będzie byle kto zdobywać Fryderyków, gdy mamy taką perłę. Bo Renata uczyniła jeszcze coś, co udaje się tylko najwybitniejszym jednostkom wywądzącym się z tego kręgu. Wyzwoliła się z zaklętego rewiru wykonawców z Krainy Łagodności, pogodzonych z wyrokiem, że śpiewają jedynie dla wybranego odbiorcy. Stworzyła styl, nie błądząc w poszukiwaniach i poszła dalej swą indywidualną, dokładnie rozpoznawalną drogą, jak Grzegorz Turnau, jak wcześniej Marek Grechuta, czy, nie przymierzając, Ewa Demarczyk. Tylko życzyć tego samego naszemu Markowi Andrzejewskiemu.

I byłby czwartkowy koncert wielkim wydarzeniem, gdyby nie stary feler. Kolejny akustyk poległ w walce z nader oporną akustyką sali widowiskowej w Chatce Żaka. To doprawdy deprymujące, gdy nie rozumie się słów śpiewanych przez artystkę dysponującą niemal nieskazitelną dykcją. Ponieważ znane są przypadki okiełznania tej złośliwej, akustycznej bestii, może jakiś fachowiec weźmie to w swoje ręce i raz na zawsze problem rozwiąże? Stali użytkownicy – ACK, Estrada, Centrum Kultury i inne impresariaty – powinni stworzyć w tej sprawie silne lobby. Ku radości nas, odbiorców sponiewieranych dźwiękowo.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: