Konfrontacje’2012

Było, minęło… Może i dobrze. Moje koleżeństwo po recenzenckim piórze – przynajmniej miejscowe – zdążyło się już porachować z zakończoną w sobotę kolejną edycją Festiwalu Konfrontacje Teatralne (swoją drogą ciekawe, dlaczego organizatorzy tak konsekwentnie unikają numeracji imprezy i nigdzie nie wspominają, że była to odsłona #17., bo już unikanie obowiązującego ongiś przymiotnika „międzynarodowy” dałoby się obecnie bez trudu wytłumaczyć). W czasach pracy etatowej w Kurierze L. także potrafiłem (musiałem) pisać recenzje na drugi dzień po spektaklu. A nawet – w czasach, gdy w mej gazecie codziennie ukazywała się cała, wywalczona przez Waszego sługę, wielkoformatowa kolumna poświęcona festiwalowi – tworzyć tekst ad hoc tuż po przedstawieniu, jeśli ono tylko odbywało się na tyle wcześnie, że można było zdążyć przed zamknięciem numeru. I udawało się! Dzięki temu jestem np. pierwszym krytykiem, który dokonał po premierze konfrontacyjnej oceny takiej dumy tych scen – Ferdydurke Provisorium i Kompanii Teatr. Ale nie czas na chwalipięctwo, chociaż może to być taki mały obronny kamyczek do ogródka, w którym złożono mnie na marach oceną: „Czasem już nie czytamy rzeczywistości. Przychodzi moment, że tęsknimy za światem, który już odszedł”.

Już tak nie pędzę. Jestem szczęśliwy, że bez knuta nad głową mogę realizować swoją wizję artykulacji wartościowań, koncepcję spojrzenia na wydarzenie en block, jakkolwiek, co nieuniknione, poszatkowanego detalicznie na jego składowe. Oczywiście – nawet kierując się zadaniem wyśledzenia idei wiodącej festiwalu – z wyraźnym zastrzeżeniem dokonywanych wyborów. Rzeczywistość jest bowiem taka, że – szczególnie! – przypadkowy czytelnik czy słuchacz recenzenckich sprawozdań w codziennych mediach lokalnych, nie ma pojęcia o redaktorskim warsztacie. O tym, że ich autorzy również – jak ja zamierzam to czynić, tyle, że się do tego przyznaję – opisuję jedynie fragmenty programu, przede wszystkim segment zwany Programem Głównym. Reszta to milczenie lub poboczność, co najwyżej godna zapowiedzi tak krótkiej, jak ten drobiazg z ostatniej strony periodyku, który z trudem odnalazła jedna z bohaterek Marzenia Nataszy Jarosławy Pulinowicz (Teatr Powszechny w Warszawie). Wyjaśnię. Dziennikarz, który ją nawiedzał w szpitalu, po tym jak dziewczyna skoczyła z okna II piętra, wykreował taką magię obietnic, iż się jej wydawało, że będzie to solidne story wielkości obejmującego wszystkie jej wyznania artykułu. Gorzki zawód!

Kończący poprzedni akapit cytat, to efekt kontrowersji, do jakiej doszło – niestety, bo prawdziwie ubolewam, że coraz częściej nie znajduję z dyrektorem pokoleniowego porozumienia i reaguje na Molika wyłącznie nerwowo – pomiędzy mną i Januszem Opryńskim, szefem Konfrontacji Teatralnych na poprzedzającej tę edycję festiwalu konferencji prasowej. Moja dinozaurość polega i na tym, że nie należę do grona żurnalistów, którzy jedynie przestawiają mikrofony, żeby nagrać święte słowa padające „zza prezydium” z ust kolejnych osób zasłużonych dla przedsięwzięcia, a jak dochodzi do zadawania pytań, to knebluje je brak podstawowej wiedzy i wyczucia zawiłości tematu. Jako zabytek uczestniczący we wszystkich odsłonach festiwalu, w którym odrodziła się idea Studenckich Konfrontacji Teatralnych (przepraszam za kolejną przechwałkę, ale także mi znanych), czuję się w takich momentach porażony zawstydzeniem płynącym z jakże innego niż dziś wyobrażenia o dziennikarskiej profesji. Pytam się więc. Nadrabiam miną w poczuciu dziwnej, zakodowanej we łbie od ponad 40 lat tożsamości z przedstawicielami mego zawodu i… strzelam sobie na własne życzenie w stopę. Próżny zapewne jestem jak wielu innych, ale cóż mi – bez minoderii – z tego, że ten epizod stał się w festiwalowym środowisku dosyć słynny i budził rechot typu – jak to mawiają spadkobiercy nie tylko Goethego – schadenfreude? Stanowczo wolałbym, żeby krytyczność (nie krytykanctwo!) wśród redaktorów zwielokrotniła się pięknie. Żeby trudne pytania padały częściej, może nawet – marzenie! – zjednoczonym głosem. Żeby podmyć te zasoby samozadowolenia spływające z niebiesi na festiwalowe wyrocznie i podkopać przekonanie, że ich wyroki i wybrane drogi rozwoju imprezy, są – Janusz powinien dobrze pamiętać ten ponury termin – jedynie słuszne.

Brakuje mi w szeregu dokuczników Grzesia Józefczuka, niecnie wyautowanego z GW, ale i część recenzji z tegorocznych Konfrontacji, dowodzi, że ich twórcy nie zatracili czujności, jedynie wyrażają uwagi okrężnymi drogami, w sposób tak subtelny, że nie do wszystkich to dociera ich wydźwięk. Mała pociecha z okolic młodości również napływa. Sam próbowałem się dowiedzieć od Opryńskiego, jak przeżył perfidne pytanie zadane przez anonimowego autora (dowiedziałem się, kto to), który w coraz ciekawszym Magazynie Lubelskim LAJF ośmielił się rzucić kwestię następującą: „Z roku na rok na Konfrontacjach Teatralnych pojawia się coraz więcej spektakli lubelskich. Nie obawia się Pan, że za kilka lat z wielkiego europejskiego festiwalu zrobi się regionalny przegląd miejscowych teatrów?”. Szef KT umknął odpowiedzią, że interview było udzielane w sposób pośredni, a wydrukowane w magazynie wyjaśnienie, że showcase lokalny to dziś norma na dużych festiwalach. Ja tam w to nie wierzę, osobliwie za przyczyną koszmarnego angielskiego terminu, który tak pasuje do naszej wschodniej kresowości, jak – na drugim skraju zagadnienia – sprokurowany nam przez ongiś wiceprezydenta ds. kultury Zbigniewa Wojciechowskiego pomnik Naczelnika na Kasztance do placu Litewskiego. Kreator pamiętnych Konfrontacji gombrowiczowskich, który pozwolił KoZie na stworzenie w kontrze do nielegalnie postawionego monumentu pomniczka z papier mâché małego Witolda stojącego na kucyku.

Na owej wspomnianej press konferencji poszło w zderzeniu racji o składowe dzisiejszych Konfrontacji, zwane przez Dyrektora Festiwalu segmentami. Spytałem czy nie przypomina mu to z młodości mebli segmentowych (do domyślenia: tzw. meblościanek z epoki socjalistycznej biedy, które jakkolwiek się nie ustawiło, to efekt był żałosny) i próbowałem się dowiedzieć, jaka jest wiodąca idea edycji #17. Spotkałem się z erupcją nerwów i pouczeniem, że nie rozumiem, iż w idei chodzi o nowe trendy w sztuce teatralnej (a czymże innym zajmował się festiwal od początku, już dobrotliwie nie wspominając przez ilu komisarzy kształtowany?), a na koniec pouczeniem, że adwersarza nie słucham.

Wdzięczny za zaproszenie na wszystkie wybrane przeze mnie wydarzenia, melduję jednak posłusznie, że z segmentów innych niż Program Główny uwzględniłem – z różnych względów – w swych wędrówkach po festiwalowych wydarzeniach jedynie 3 z 9 Showcase Lubelskiego, trzy z Wydarzeń Specjalnych i żadnych z EPAP, Maat Festiwalu oraz działalności Klubu Festiwalowego.

Prolog ten, a w zasadzie objawiająca(-e?) się po nim parados, ta moja wstępna pieśń jednoosobowego chóru wkraczającego na orchestrę, niebawem – co jest dla mnie niezwykle miłym zaskoczeniem – zmieni ton. „Patetycznym, wolnym krokiem” – jak pisał odeszły niedawno Bard, który będzie dziś, we wtorek, wspominany w Centrum Kongresowym UP w filmie Grażyny Stankiewicz – postaram się przedstawić trzy akty konfrontacyjnego dramatu o różnym zabarwieniu emocjonalnym oraz specjalny wyróżnik w postaci interludium. Może zadziałają jak tak bliskie dramatowi teatralnemu katharsis?

Kategorie:

Tagi: /

Rok: