Kordian z naszej dzielnicy

W zasadzie nie powinniśmy się zdziwić gdyby bohater odezwał się nie romantycznym wierszem a wyrapował buntowniczy tekst jakiejś hiphopowej kapeli w rodzaju Wzgórza Ya-Pa 3 czy innego Slums Attack. W dramacie Juliusza Słowackiego wyreżyserowanym na deskach Teatru Osterwy przez Marcela Kochańczyka, także autora adaptacji, świat oglądamy oczami Kordiana.

Jawi się zmurszały, jak podparte deskami, pokryte liszajem zgnilizny budowle z kapitalnej, spełniającej znaczaco dodatkową rolę w spektaklu scenografii Pawła Dobrzyckiego. Jest ten świat karuzelą próżności, panopticum pojawiających się jak w jasełkowej szopce (pierwszy raz wykorzystano zakupioną przez teatr specjalnie dla tej realizacj scenę obrotową) obrazów, które przynoszą i karykaturę napuszonych narodowych symboli i wyimki z europejskich wędrówek, gdy nowe doświdczenia przydawały Kordianowi tylko goryczy. Spotkania z kobietą (fakt, że nie najcięższych obyczajów) są tyle samo warte co okrzyki dewotki. Myśl o drylu wojskowym boli podobnie mocno jak rozczarowanie wizytą u papieża. Równie dobrze zwaśnionych braci, Cara i Konstantego, mógłby zastąpić ojciec w rozchełstanym szlafroku i stryj kłócący się z nim a paradujący po domu w dolnej części dresów.

Kochańczyk robi wszystko, żebyśmy uwierzyli, iż taki Kordian może zdarzyć się w naszej zabiedzonej, zapomnianej dzielnicy lub na podwórku u sąsiadów. Służą temu cięcia i przestawienia w tekści oraz filmowy, jeśli nie videoclipowy montaż scen. W „Kordianie” z Osterwy – a są to tylko wyrwane przykłady – nie znajdziemy całości Przygotowania z udziałem Szatana czy Mefistofelesa. Nie padają słowa „Czekajcie aż kur zapieje, rzućcie w kocioł Lachów dzieje” a moce piekielne nie stwarzają przywódców przyszłego powstania. Zobaczymy jedynie kiczowate, skłócone Duchy, Czarnego i Białego, przepędzone przez – wolą reżysera wykreowanego – Nieznajomego, który jakby sam się dziwił, że tak skutecznie to uczynił i musi chować głowę na odgłos przypominający urywający się dźwięk płyty z adapteru pozbawionego nagle dopływu prądu. Przypowieść o Janku wychodzi nie od Grzegorza tylko z ust postaci nowej, Nauczyciela, o Kazimierzu opowiada z kolei tkwiący na inwalidzkim wózku Staruch, a – co może najważniejsze – przeróbce ulega tak znacząca dla autora i dla klasycznych adaptacji scena w Szpitalu Waritów (nawet kwestia Konrada padnie z ust jednego z nich). Adaptator-reżyser odziera dramat Słowackiego z doraźności historycznej, z prostych odniesień do narodowych spraw (jakkolwiek Kordian woła nadal na Mont Blanc: „Polacy!”), a i przy okazji z polemicznej funkcji, tego wyzwania, które autor „Kordiana” rzucał Mickiewiczowi.

Przeżycia Kordiana z okresu dorastania do buntu są rodzajem retrospekcji, która, jak wiadomo, może się rządzić prawem dowolności skojarzeń. U Marcela Kochańczyka wszystko się miesza jak w telewizyjnym tyglu. Spektakl otwiera fragment z „Króla Lear” czytany przez Konrada na skałach klifu w Dover i nastepujący zaraz potem jego monolog, w którym mówi, że na próżno geniusz Szekspira „cały świat pozłaca” bo „rzeczywistość czeka”. Sceny z aktu trzeciego lądują w pierwszym, koronacja Cara na Króla Polski (król w gronostajach jest jakby żywcem wzięty z „Koronacji Napoleona” Davida, ale i słusznie, bo u Słowackiego Car koronuje się osobiści, tak jak – wbrew uświęconemu zyczajowi – uczynił to Bonaparte) wyprzedza o wiele londyński dialog Konrada z Dozorcą. Dwie krótkie sekwencje z Wiolettą, w tekście sąsiadujące, w lubelskiej realizacji są przedzielone kilkoma innymi scenami a Papież pojawia się już po Domu Wariatów jak jakieś szyderczo logiczne przedłużenie tamtej sceny.

Tymi zabiegami reżyser uwspółczesnia Konrada, mówi, że mógłby być kolegą dzisiejszych jego rówiesników. Bardzo klarowna, wyprowadzona do foier teatru scena spisku, może mylić niektórych, że znajdujemy się w wciąż w kręgu spraw narodowych. Owszem, ale przecież to przede wszystkim dysputa pokoleniowa, przecież na szalach kładzone są porywcze racje młodości i wyważone, by nie powiedzieć tchórzliwe racje starszych, tej odchodzącej generacji. Zwrócmy także uwagę, że z kłótni Cara z jego bratem znika zupełnie kwestia ocalenia Konrada. Ci wątpliwi dżentelmeni rozmawiają o czymś zupełnie innym i dlatego Konstanty nie otrzyma zatknietego na końcu szpady aktu łaski, nie zobaczymy biegnącego do plutonu egzekucyjnego gońca a sama egzekucja będzie jeszcze większym niedopowiedzeniem niż u Słowackiego, bo tu nie o nią chodzi.

Można się zastanawiać, jak na takie poczynania realizatorów zareagowaliby ortodoksyjni zwolennicy twórczości Słowackiego, jednak pewne pozostaje, że założonemu przez Marcela Kochańczyka przesłaniu sztuki, próbie takiego przybliżenia Konrada dzisiejszej młodzieży, żeby ta zechciała się z nim utożsamiać, wszystkie cięcia, przeróbki, przestawienia służą wyśmienicie. Problem tkwi jedynie w klarowności przedsięwzięcia. Mam obawy, że część odbiorców, osobliwie ta, która nie zna pełnego tekstu oryginału, może się w „Kordianie” z Osterwy co nieco pogubić. Ale to ich problem, bo otrzymaliśmy spektakl i mądry i szczególnej urody.

Przy takim a nie innym podejściu realizatorów do sztuki, kapitalne znaczenie ma gra aktorów wcielających się w postać Konrada. W zasadzie nie tak ważne stają się tu pozostałe postacie. Warto oczywiście wspomnieć o kilku kreacjach, przede wszystkim o ziejącym prymitywną złością Konstantym Pawła Sanakiewicza i o przebiegłym, skończenie władczym Carze Cezarego Karpińskiego, o z pasją broniącym swych racji Prezesie w sugestywnej interpretacji Piotra Wysockiego, o rolach pań, Grażyny Jakubeckiej (subtelna Laura) i Jolanty Rychłowskiej (bardzo sexy Wioletta), jak jeszcze o kilku (Henryk Sobiechart jak Nieznajomy, Ludwik Paczyński jako Grzegorz, Jerzy Rogalski jako Spowiednik, Wariaci: Andrzej Redosz, Zbigniew Pudzianowski, Krzysztof Malinowski). W ogóle należy pochwalić cały zespół za niezwykłą mobilizację i tą piękna pokorę z jaką, odsuwając się w tło, pracuje na rzecz głównego bohatera i wcielających się w niego dwóch aktorów oraz zdecydowanie docenić współtwórców sukcesu „Kordiana”, wspominanego już Pawła Dobrzyckiego (wspaniała wiadomość, będzie projektował scenografię do kolejnej premiery w Osterwie), autora muzyki Marcina Błażewicza (może chwilami była zbyt patetyczna, ale powracjący, „karuzelowy” motyw wciąż słyszę) oraz odpowiadającego za ruch sceniczny Przemysława Śliwę.

Jednak, jak się rzekło, ciężar lubelskiego „Kordiana” spoczywa na barkach dwóch aktorów. Nie podejmę się próby rozsądzenia, który z nich był lepszy. Byli po prostu inni, ale obaj stworzyli kreacje bardzo wiarygodne zaś ocenianie ich może płynąć z subiektywnych pobudek, bo zawsze łatwiej się utożsamiać z kimś dysponującym takim samym charakterem jak my. Ich reakcjom, ich buntowi można uwierzyć bez zbytnich oporów, przyglądając się co najwyżej jakich środków używają w celu stworzenia pełnokrwistych postaci. W sobotę w Konrada wcielił się Gdańszczanin Maciej Konopiński i jego bohater utkany był z subtelności, delikatności a w momentach dojrzewania – nawet nieporadności. Temu Konradowi – żeby to zilustrować jednym przykładem – pistolet wypada niespodziewanie z kieszeni i chyba dopiero jego widok podsuwa młodzieńcowi myśl o samobójstwie. Warszawiak Marek Włodarczyk, grający na niedzielnej premierze, to rzutkość, zapalczywość i rozsadzająca go energia. Po pistolet sięga zdecydowanym gestem, chociaż wiemy, że rodzaj prezentowanej przezeń bezczelności w gruncie rzeczy skrywa takie same niezdecydowanie i tak samo rozliczne wątpliwości jakie są udziałem – przepraszam za słowo gamoniowatego paniczyka odegranego przez kolegę – zmiennika.

Tacy właśnie są młodzi. Na podwórku w naszej dzielnicy zobaczymy i krzykacza w głębi podszytego strachem i nie kryjacego swych obaw outsidera, którego grupa ledwo toleruje. Obaj mogą być tak samo przepełnieni buntem a gdy dorosną do czynu, różniąc się pięknie, być takimi samymi Konradami.

Andrzej Molik

Juliusz Słowacki Kordian. Adaptacja i reżyseria Marcel Kochańczyk, scenografia Paweł Dobrzycki, muzyka Marcin Błażewicz. Premiera w Teatrze im. Juliusza Osterwy 28 marca 1999.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: